Można by to uznać za skandal, gdyby nie wcześniejsze już wyczyny obecnego kierownictwa telewizji publicznej na polu szerzenia antywartości. Niestety, deprawowanie Polaków, walka z Kościołem katolickim i promocja patologicznych modeli w relacjach międzyludzkich od pewnego czasu stało się misją telewizji publicznej. Jej ostatnim osiągnięciem na tym polu była dwukrotna emisja w miniony weekend wyjątkowo odrażającego gniota, który ukrywając się za parawanem komedii muzycznej, w istocie jest apologią egoizmu i skrajnego barbarzyństwa w relacjach osobistych i społecznych.
Panem et circenses! Widocznie ta reguła sprawowania władzy (zwłaszcza circenses) leżała u podstaw decyzji emisji w telewizji publicznej filmu Mamma Mia! Cóż, głupi motłoch musi się zabawić. Ostatecznie idą ciężkie czasy i lepiej niech za dużo nie myśli, a przy okazji trzeba zadbać o przyszłość kolegów z pornobiznesu, klinik aborcyjnych, producentów gadżetów antykoncepcyjnych i kancelarii prawniczych specjalizujących się w rozwodach. Trzeba więc zadbać o nieprzerwany dopływ klientów dla tych branż, a film Mamma Mia! doskonale się do tego nadaje.
Fabuła filmu jest równie prymitywna jak czasy, w jakich dane jest nam żyć. Przypominająca zużytą zdzirę Donna, którą gra szpetna Meryl Streep, prowadzi burdelowaty hotelik na jednej z greckich wysp. Kobieta samotnie wychowuje córkę Sophie, którą gra ładna Amanda Seyfried. Jako, że życiową dewizą matki jest puszczanie się na lewo i prawo z byle kim, dziewczyna nie wie kto jest jej ojcem. Ale bardzo chce tego się dowiedzieć. Sophie odnajduje pamiętnik matki prowadzony w przeszłości, w którym odnajduje nazwiska trzech mężczyzn, z którymi matka puszczała się przed jej narodzinami. Niestety, pomimo nalegań odnoście doprecyzowania danych na temat potencjalnego ojca nie jest w stanie się tego dowiedzieć od skurwiałej matki, co zważywszy na ideały, jakim hołdowała jest w pełni zrozumiałe – no bo niby skąd miała wiedzieć, który począł jej dziecko skoro w tym samym czasie rżnęła się z trzema bezmózgimi palantami. Któryś z nich, ale który? Zresztą, to nigdy nie było dla niej problemem. Przecież nikt nie myślał o dziecku, o tym, co będzie czuć, co będzie przeżywać. Nikt nie zastanawiał się, żeby począć je godnie, z najwyższym należnym istocie ludzkiej szacunkiem. Liczyła się tylko zabawa i egoistyczna przyjemność. Niestety, jak pokazuje fabuła filmu, ani matka, ani jej obleśne przydupasy z lat młodzieńczych ani o jotę nie zmądrzeli.
Ale przecież twórcy filmu jak i „postępowi” widzowie uznaliby to za nieuzasadnione czepianie się. Może i dziewczyna nie zna ojca i nie ma szans na jego poznanie, ale przecież i tak ma szczęście, że żyje, bo przecież mogła zostać wyskrobana albo rozerwana na kawałki przez częściowy poród! W tej sytuacji dramat, jaki przeżywa wydaje się być pozbawioną jakiegokolwiek znaczenia błahostką. A jednak owo dziewczę wydaje się być o wiele mądrzejsze niż całe to zdziczałe towarzystwo, jakie ją otacza. W przeciwieństwie do skurwiałej matki, której istotą życia jest ściganie każdego fiuta, jaki da się dogonić, czysta Sophie tęskni za normalnym życiem. W przeciwieństwie do utytłanej w moralnych ekskrementach matki, myśli o swoich dzieciach, jak o kimś wyjątkowym, kto zasługuje na piękne, pełne godności życie. Chce więc wyjść za mąż, aby oszczędzić swoim dzieciom tego, czego nie oszczędziła jej matka – pragnie, aby jej dzieci znały ojca i cieszyły się nim. Fundamentem jej normalnego życia mają być uzdrowione relacje pomiędzy jej rodzicami. Odnalezienie ojca ma być również początkiem normalności w jej życiu, za czym tak naprawdę chyba wszyscy tęsknimy. Dlatego jej marzeniem jest nie tylko odnalezienie ojca, ale aby to jej nieznany ojciec poprowadził ją do ołtarza. Chcąc osiągnąć cel dziewczyna wysyła do każdego z kochanków matki zaproszenie na swój ślub z nadzieją, że wszyscy trzej się zjawią, a jeden z nich okaże się jej ojcem.
Niestety, jak to bywa w życiu napisanym według hollywoodzkiego scenariusza nic nie może być normalnie. Sophie żyje niestety w środowisku ekstremalnie wrogim normalności. Otacza ją kilka szpetnych babsztyli o mentalności podstarzałych ulicznic, zdesperowanych deficytem erotycznych uniesień, które niczym tornado w Alabamie gotowe są wessać każdą ilość spermy, jaką zdołają napotkać. Oczywiście dla nich puszczanie się na lewo i prawo jest cnotą godną najwyższego pielęgnowania i, w odróżnieniu od Sophie, nie w głowie im pielęgnowanie katolickich „zabobonów” rodem z najciemniejszych zakamarków Średniowiecza.
Nie lepsi są też ci, wśród których znajdował się potencjalny ojciec Sophie – też wydają się równie głupi i infantylni, jak wtedy, gdy nieodpowiedzialnie i bez opamiętania chędożyli z jej matką. Kompletnym kretynem i dupkiem okazuje się też jej wybranek, dla którego normalny ślub wydaje się być czymś nienormalnym, a wręcz odrażającym. Chociaż Sophie jest z całej tej barbarzyńskiej tłuszczy najmądrzejsza, to jednak nie ma wsparcia od nikogo.
W efekcie przesłanie filmu jego autorzy poprowadzili w najgorszym z możliwych kierunków, a pointa jest tak idiotyczna, że trudno jest coś bardziej debilnego wymyślić, będąc wolnym od aberracji psychicznych wypełniających światek hollywoodzkich barbarzyńców. To młode, pełne szlachetnych intencji dziewczę nie tylko nie uzyskuje wsparcia, ale otaczająca ją modernistyczno-relatywistyczna hołota przekonuje ją ostatecznie do swoich wykolejonych zapatrywań na życie.
Szczególnie odrażająca, wręcz ociekająca grzechem jest końcowa scena, kiedy wszyscy zebrali się w kościele. W chwili, gdy w obecności księdza i przed obliczem Chrystusa mają zostać wypowiedziane najważniejsze w życiu Sophie i jej wybranka słowa, dochodzi do gorszącej sceny, kiedy przed ogłupiałym księdzem jej matka i potencjalni ojcowie, nie mając elementarnego poczucia przyzwoitości próbują rozstrzygnąć na oczach gości, kto jest ojcem Sophie. Oczywiście rzymska maksyma prawnicza rozstrzyga, że mater semper certa est, pater quam nuptiae demonstrat, ale przecież ze względu na godny ladacznicy tryb życia prowadzony przez matkę Sophie maksyma ta nie mogła w tym wypadku mieć zastosowania. Pojawił się więc pozorny problem, który rozwiązano w iście hollywoodzkim, czyli godnym skrajnego idioty, stylu. Wszyscy potencjalni ojcowie zadowolili się statusem ojca Sophie w równych częściach, czyli w jednej trzeciej każdy (ciekawe, że nikt nie wpadł na to, żeby przeprowadzić test DNA!).
Co gorsza wszystkim obecnym włącznie z Sophie i księdzem (był bystry, charyzmatyczny no i otwarty – głównie na gnój moralny – jakby był wychowankiem kardynała Nycza lub Dziwisza) to aberracyjne rozstrzygnięcie bardzo się spodobało. Wszyscy też zgodzili się, że zawarcie sakramentalnego małżeństwa też jest zbędne, bo przecież najważniejsza jest „miłość” (cóż to za rozumienie miłości). Oczywiście – a jakżeby nie – okraszono tę prymitywną tłuszczę parą zboczeńców seksualnych. W efekcie mamy scenę końcową, w której skurwiałe stare krowy, zdebilałe wieprze i pedałki, i w ogóle wszyscy świetnie się bawią. Dosłownie wszyscy, bo w zabawie ochoczo uczestniczy też otwarty na to wszystko przedstawiciel „nowoczesnego” Kościoła katolickiego.
A jednak ten sugestywny jazgot nie jest w stanie zagłuszyć przebijającej w każdej scenie prawdy o tym filmie, że jest to apologia materializmu, egoizmu i skrajnego barbarzyństwa w relacjach osobistych i społecznych. Filmu nie ratują nawet piękne plenery greckich wysp i kalifornijskiego wybrzeża. Nie ma co się oszukiwać – jest to wulgarny, odwołujący się do najprymitywniejszych instynktów gniot brukający wszystko, co stanowi o wartości człowieka i pięknie relacji międzyludzkich, a zwłaszcza między kobietą a mężczyzną. Jest to też film jawnie antykatolicki. I pokaz uprawianej przed kamerą przez Pierce’a Brosnana katującej uszy muzycznej martyrologii jest przy tym wszystkim niewinnym wygłupem znakomitego aktora. Stało się coś o wiele gorszego. Hollywoodzka produkcja pokazuje całkowicie wypaczony obraz relacji międzyludzkich, a zwłaszcza relacji, jakie powinny łączyć kobietę i mężczyznę oraz rodziców i dzieci. Z tego względu jest to produkcja skrajnie demoralizująca, uderzająca w tradycyjny model rodziny opartej na sakramentalnym małżeństwie jako związku kobiety i mężczyzny zawartym w celu zrodzenia i wychowania potomstwa. Jest to destrukcyjna megaszmira, która jest równie zabawna jak opowieści bandytów o tym, jak mordowali dla zabawy bezdomnego. Może ich to bawi, ale czy taka sytuacja sama w sobie jest zabawna? W tym filmie nie ma nic zabawnego, no bo co może być zabawnego w afirmacji nieokiełznanej rozwiązłości i moralnego zepsucia? Jedyną przyjemność, jaką można odnieść z oglądania tego hollywoodzkiego bubla, to pastwienie się nad porażającą głupotą i prymitywizmem jego twórców.
Ale film jak film, można go nie oglądać. Ktoś go zrobił, to trudno – niech gnije gdzieś w składzie rzeczy niepotrzebnych. Niestety, ktoś w TVP niepomny na misję publiczną tej instytucji i destrukcyjne przesłanie filmu, doprowadził do jego emisji na antenie. Nie tylko pokazano go w najlepszym czasie antenowym, ale pokazano go dwa razy – w piątek 2 marca zaraz po 20. i w niedzielę około godz. 14., a więc w czasie, kiedy przed telewizorami zasiadają całe rodziny, z najmłodszymi dziećmi włącznie.
Ciekawe, że nikt z tych ludzi nie zastanowił się nad tym, jaki ślad w umysłach i psychice dzieci i młodzieży zostawi ta skrajnie demoralizująca produkcja. Czemu ma służyć pokazywanie takich destrukcyjnych koszmarów dzieciom i młodzieży? Przyjemność z oglądania jego może być pozorna, a szkody wielkie i rzeczywiste. Mało to już mamy rozbitych małżeństw, skłóconych rodzin, zdziecinniałych rodziców i znerwicowanych dzieci? Czy kierownictwo publicznej telewizji naprawdę uważa, że misją tej instytucji jest psucie Polaków od najmłodszych lat? Czy puszczanie się na lewo i prawo, wdawanie się w sodomiczne związki i promocja relacji damsko-męskich opartych na skrajnym egoizmie i braku odpowiedzialności, to jest to, co powinna promować telewizja publiczna? Najwyraźniej tak uważają, bo trudno uwierzyć, że Ci ludzie są aż tak prymitywni. Dlatego telewizja publiczna powinna być gruntownie przewietrzona.
Wiem, że niektórych czytających może razić momentami równie wulgarna jak sam film forma artykułu. Zastosowanie jej ma jednak swoje uzasadnienie. Coraz częściej jesteśmy epatowani produkcjami filmowymi o podobnym destrukcyjnym przesłaniu. Co gorsza, jesteśmy poddani temu oddziaływaniu ze wszystkich stron i na niespotykaną w historii skalę. W efekcie ulegamy swego rodzaju znieczuleniu na fekalia, którymi jesteśmy w coraz większej ilości oblewani. Dochodzimy do momentu, kiedy nie czujemy już smrodu, kiedy groźną truciznę zaczynamy pić jak dobrą herbatę. Po prostu przyzwyczajamy się. I dopiero nazwanie rzeczy po imieniu, dopiero głośne wrzaśnięcie, że „król jest nagi” może nas obudzić z tego groźnego, spowodowanego oddziaływaniem politycznej poprawności, letargu. Stąd ta wulgarna forma, której użycie dla piszącego te słowa było równie wielkim dyskomfortem, jak dla czytających. Ale cóż – res ad triarios fecit.