Są jeszcze rzeczy w tym, spłaszczonym pod butem etatystyczno-liberalnym, kraju, które się może nie tyle filozofom nie śniły (bo ci wymyślili już wszelkie dewiacje aksjologiczne, metodologiczne, czy nawet logiczne; na szczęście nie wszystkie udało się wprowadzić w życie), ale które są w stanie poruszyć szerokie rzesze naszego społeczeństwa do wspólnego działania i przeciwstawienia się narzucanym przez system wypaczeniom. I – wbrew pozorom – rzecz nie idzie tu o podatki, rosnące OC, wojnę w Afganistanie, szerzący się faszyzm etc. – tylko o majstrowanie przy systemie edukacji, a ściślej o zmuszanie rodziców do masowego posyłania sześciolatków do szkoły. Wcześniejsze rozpoczęcie szkoły jest równoznaczne z jej wcześniejszym zakończeniem – błyskotliwie konkludował główny strateg rządowy, p. minister Michał Boni – a co za tym idzie zasileniem rynku pracy o kolejne rzesze płatników ZUS (emerytury m.in. dla obecnych prominentów) i podatków.
Ruch odmowy, ratujący polskie sześciolatki przed koreańskim eksperymentem, w ostatnim czasie zyskał niespodziewanego sojusznika w Zjednoczonym Królestwie, a dokładniej wśród jego wiodącej kadry naukowej. Opublikowany został bowiem ponad 600-stronnicowy raport "Cambridge Primary Review", w którym akademicy z tej uczelni opublikowali wyniki badań nad brytyjskim systemem edukacji. Trwające cztery lata prace, pod kierunkiem p. Gillian Puch, pozwoliły sformułować wnioski, z których wynika, że dzieci, które później trafiają do szkoły, osiągają o wiele lepsze wyniki, niż ich wcześnie edukowani koledzy.
Polski system oświaty, wprowadzając obniżenie wieku szkolnego, idzie jakby nie było pod prąd tych ustaleń, co jest tym ciekawsze, że system edukacyjny Wielkiej Brytanii jest dla polskich decydentów takim wzorcem metra z Sèvres (następne w kolejce do glajszachtującego prania i odwirowywania mózgów mają być bowiem nasze pięciolatki). W niektórych krajach europejskich dzieci idą do szkoły wcześniej niż u nas, w wieku już sześciu lat, a Wielkiej Brytanii proces edukacyjny narzucany jest już od lat pięciu. Zbliżenie do "standardów zachodnich" jest kluczowym uzasadnieniem reformy obniżającej wiek szkolny polskich dzieci.
Wiadomo powszechnie, że coś takiego jak polski system edukacyjny, czy praktykowana polska myśl pedagogiczna jest mniej więcej taką sama tautologią jak polska myśl trenerska w piłce nożnej, ale takiego przebudzenia z ręką w nocniku nasi edukacyjni dysponenci się nie spodziewali. Pawiem i papugą narodów – można stwierdzić za jednym z wieszczów – byliśmy zawsze i w wielu liczących się dziedzinach, ale takiej wpadki w sferze nadbudowy dawno nikt tu nie zaliczył. Brytyjski system różni się od obecnego polskiego m.in. tym, że nie istnieje tam okres dzieciństwa pojmowanego jako sielankowy czas zabawy, beztroski i wolności, czyli etap edukacji przedszkolnej właściwie został w UK wchłonięty przez szkołę, a szkolny mundurek niejednokrotnie idzie tam w parze z noszoną przez maluchy pieluchą. Tymczasem nasze rodzime siły postępu i destrukcji, w walce z protestującymi rodzicami, permanentnie używają odwiecznego argumentu, że polskie dzieci nie są przecież gorsze ani głupsze od rówieśników z Zachodu, którym kaganiec oświaty zakłada się o rok lub dwa lata wcześniej.
Powszechny protest i oddolne akcje rodziców polskich dzieci (79% w skali kraju było przeciwnych gwałtom na sześciolatkach, jeszcze więcej zagłosowało nogami posyłając dzieci do „zerówek”, mimo destrukcyjnych i wręcz sabotażowych działań resortu edukacji) to wynik po prostu innej tradycji, innej kultury, innego cywilizacyjnego etosu dotyczącego tej sfery funkcjonowania społeczeństwa. Brytyjski zimny wychów małych terminatorów ma swoje korzenie jeszcze w epoce wiktoriańskiej, kiedy masowo wykorzystywano podczas rewolucji przemysłowej najtańszą dziecięcą siłę roboczą, zwłaszcza przy pracach wymagających precyzji (małe palce) lub niewielkich gabarytów (sztolnie kopalń, fabryczne kominy). Wprowadzony w połowie XIX w. obowiązek szkolny od lat pięciu miał z pozoru służyć ochronie dzieci przed niewolniczą pracą. Z pozoru, bowiem wówczas edukację kończono już w dwunastym roku życia, po którym nic już nie przeszkadzało w wykorzystywaniu przez przemysł młodocianych wyrobników. Obecnie, podniesiona od początków XX w., górna granica końca edukacji wynosi 16 lat, co także gwarantuje szybki i tani nabór raczej bezmózgich roboli, konsumujących swoje beznadziejne, jałowe życie między denną pracą a stadionem piłkarskim.
Jednym z głównych argumentów za reformą, artykułowanych przez sterników naszej edukacji za zachodnimi koryfeuszami, była teza, że w ostatnim czasie w świecie i w Polsce mamy do czynienia z niespotykanym przyspieszeniem rozwoju intelektualnego, społecznego i emocjonalnego człowieka, z wyzwaniami, jakie niosą ze sobą nowe media i technologie, czyli z kolejną rewolucją w dziejach cywilizacyjnych człowieka. Chcąc za tymi wymogami nadążyć należy stopniowo obniżać wiek rozpoczęcia poważnej nauki, tak aby odpowiednio wcześnie wystartować w globalnym wyścigu szczurów, utrzymywać system własną pracą i liczyć, że kolejne pokolenia, wcześniej zaczynając i odpowiednio wcześnie kończąc edukację, zapewnią kolejnym beneficjentom tej układanki godziwe utrzymanie. Idąc za tego rodzaju argumentacją można założyć, że przy dzisiejszym tempie rozwoju świata, za kilka, no kilkanaście lat, nasi milusińscy powinni już samodzielnie w wieku kilku miesięcy siadać, a półroczne maluchy będą swobodnie tokowały między sobą, także za pośrednictwem poczty elektronicznej, aby w wieku, dajmy na to, dwóch lat, zasiąść w szkolnych ławach.
Nie od dziś wiadomo, że zwykle jedną z pierwszych reakcji dziecka, pozbawiono rodzinnego ciepła i poczucia bezpieczeństwa, jest agresja. Cytowany raport, przytaczając szokujące dane, dotyczące skutków przedwczesnego startu szkolnego informuje, że w 2008 r. w brytyjskich szkołach i przedszkolach z powodu przemocy (także z użyciem broni nie tylko wobec rówieśników, ale i nauczycieli) zostało zawieszonych w prawach ucznia lub wyrzuconych ze szkół 1470 pięciolatków, około 720 czterolatków i 280 dzieci w wieku trzech lat. Nie można także przemilczeć kolejnej konsekwencji wczesnego zaciągu w dorosłe życie brytyjskich małolatów - epidemii ciąż u nastolatek, spowodowanych w większości przypadków przez gwałty (według danych Scotland Yardu w ostatnim roku było ich około 200 w samym tylko Londynie). Normą dla brytolskiej społeczności jest już ciąża piętnastolatki, lekko bulwersuje jeszcze błogosławiony stan u jej cztery lata młodszej koleżanki. I wszystko to dzieje się w majestacie zwiększonej, jak nigdy dotąd w historii, ingerencji administracji państwowej w system nauczania w szkołach Zjednoczonego Królestwa. Raport z Cambridge, powołując się na międzynarodowe badania, w tym najbardziej prestiżowe analizy Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (Programme for International Student Assessment) – międzynarodowego badania koordynowanego przez OECD – bezdyskusyjnie wykazuje, że dzieci w szkołach angielskich mają gorsze wyniki w nauce od uczniów w innych państwach UE, zwłaszcza z przedmiotów ścisłych.
Jak można się było spodziewać, polskojęzyczni nadzorcy systemowi - „właściwi do spraw oświaty i wychowania” - podobnie jak uczynili to ich brytyjscy odpowiednicy, zignorowali prezentowane w „Raporcie” wyniki, wydarzenia, analizy i prognozy, zgodnie z zasadą, że jeżeli fakty są przeciwko nam, tym gorzej dla faktów. Reprezentują jeden z trybików tej maszyny, która przeflancowuje umysły młodych ludzi, sprzedając im gotowy światopogląd, a zaprzęgając w unijny kierat, eksploatuje w internacjonalnym kołchozie, aby w końcu przeżuć i zdefekować w kloaczny dół beznadziejnej egzystencji wyjałowioną masę stetryczałych Golumów, uwiedzionych blaskiem Pierścienia. Powszechne intelektualne przyspieszenie, które ponoć wymusza obecną reformę edukacji, jest takim świetlnym mirażem dla ludzi z układu. Nie wierzą oczywiście w to, co robią, liczy się sztuka dla sztuki, przetrenowana – nie ważne jakim kosztem – już przez towarzyszy z Wielkiej Brytanii, z Francji, czy z innych oświeconych społeczności. Dlatego nie jest już dla nas specjalnie istotne, komu te zmiany tak naprawdę przynoszą, w naszej polskiej teraźniejszości, najwięcej korzyści – czy koncernowi „SanomaWSOY” i pewnemu wydawnictwu edukacyjnemu z Alei Jerozolimskich i z małej miejscowości na Pomorzu, czy może komuś jeszcze. Ważne jest jak długo przetrwają okopani w Ciemnogrodzie polscy rodzice, czy staną się zaczynem oddolnej narodowej rewolty i rzucą cień na światłe eksperymenty naszych edukatorów.
I śmieszne, i zarazem straszne jest, że na etapie – mówiąc za Witkacym – „mdłej demokracji”, w której przyszło nam funkcjonować, panujący nad nami „suweren” chociaż trochę nie przypomina Hobbesowskiego Lewiatana, nie sądzi i nie naucza jak Wielki Inkwizytor Dostojewskiego, nie rządzi i dzieli jak poprzedni minister-reformator, zwany Wielkim Edukatorem, ale biorąc pod uwagę efekty wszelkich dotychczasowych reform polskiej edukacji i eksperymentów na naszych dzieciach jest on raczej hypnagogiczno-ejakulatywną kreaturą jakby żywcem wziętą ze słynnego dzieła Salvadora Dalego Wielki Masturbator. Trawestując jednym słowem – wiele hałasu i … nic! A przecież, ku przestrodze, powiedziane jest w Piśmie (Iz. 6,9-10): „[…] patrzyli, a nie ujrzeli, i usłyszeli, a nie zrozumieli […]”.
« poprzednia | następna » |
---|