W swoich pracach Gilles William Goldnadel, francuski pisarz polityczny i eseista, stawia oryginalną tezę twierdząc, że ogromna niechęć do państw narodowych, jaką można zaobserwować w Europie, jest bezpośrednio związana z szokiem wywołanym opóźnionym, medialnym przedstawieniem wizerunku holokaustu dokonanego przez Niemców. A przecież o tych faktach, jeżeli nie były to tylko fakty propagandowe czy medialne, wiadomo było przynajmniej od 1945 r., jeżeli jeszcze nie wcześniej.
Należy zatem przypomnieć, że do 1970 r. sami Żydzi nie opowiadali nic o shoah. To prawda, że po wyzwoleniu świat odkrył istnienie obozów koncentracyjnych, ale nie eksterminacji. Prawdą jest też, że ci wszyscy, którzy byli świadomi horroru zbrodni, mogli na ten temat, w szerokim, medialnym znaczeniu, tylko szeptać. Przez długi bowiem czas informacje o tym fragmencie II wojny światowej były traktowane jako część przesadzonej propagandy aliantów. Były one też minimalizowane z racji nieprawdopodobnego ich charakteru, przez sceptycyzm, z obaw o faktograficzne i naukowe kwestionowanie tych relacji, jak również i niechęć posądzenia o propagowanie sprawy żydowskiej (wówczas jeszcze mało popularnej i nośnej publicznie).
Propagandzie narodowo-socjalistycznej udało się w genialny sposób grać mitem Żyda, nosiciela kulturowej zarazy i jednocześnie przyczyną wojny. Zresztą prezydent Roosvelt skrzętnie starał się nie stwarzać wrażenia, że wchodzi w konflikt, by prowadzić „żydowską wojnę”. To w pewnym sensie wyjaśniać może powściągliwość aliantów, zarówno w planie medialnym, jak i wojskowym, w przejmowaniu się losem „narodu wybranego”. Auschwitz, na ten przykład, nigdy nie był bombardowany… Nawet szef „Newy York Timesa”, bardzo liberalny Żyd Arthur Ochs Sulzberger dał precyzyjne polecenie swoim europejskim korespondentom, by nie koncentrowali się specjalnie na masakrze Żydów, by nie być posądzonym o wspólnotowe interesy. Trzeba jasno podkreślić, że w tamtym czasie populacja żydowska, tak jak populacja cygańska, też poddana swoistej martyrologizacji, były traktowane jako grupy etniczne bardzo egzogenne i o dość egzotycznej kulturze. Populacje, wśród których one żyły i funkcjonowały nie umieściłyby ich wówczas w socjologicznej kategorii Białych.
Przełomowym momentem w zmianie tego punktu widzenia było porwanie i sprowadzenie z Argentyny Adolfa Eichmanna i jego proces w 1962 r. w Izraelu. To spektakularne pociągnie służb izraelskich spowodowało catharsis światowy, bowiem ukazało nowy wizerunek Żydów, gotowych już rzucić wyzwanie prawu międzynarodowemu, zadziwiających świat swoim, nieznanym dotychczas, tupetem. To przewartościowanie wyzwoliło nie tylko słowa, ale przede wszystkim krzyk (nierzadko też wrzask) żydowskich świadków, którzy zaczęli opowiadać coś, czego opowiedzieć się do tej pory nie dało. To dopiero w tych latach Żydzi i nie-Żydzi zaczęli pisać, filmować, konfabulować, na nowo przewartościowywać zjawisko pod nazwą shoah. Fenomen ten nabrał mocy zwłaszcza w latach 1980-1990. XX w.
Analizując bibliografię i filmotekę dotyczącą shoah trzeba stwierdzić, że 90 proc. tej twórczości powstało po latach 70. XX wieku. To wszystko doprowadziło do „uzachodnienia” shoah. Dokonał się naturalny transfer identyfikacji każdego Żyda z nieszczęściem, jakie dotknęło jego współwyznawców i cały jego naród. Począwszy od tego momentu shoah stała się “referencją okropności”, horyzontem masowej zbrodni, oficjalnym wzorcem cierpienia ludzkości. Dlatego też dzisiaj mamy do czynienia z taką sytuacją, że główny cel nazistowskiej agresji stał się ofiarą uniwersalną, narodem permanentnie sprowadzonym do roli ofiary i odgrywającym tę rolę w sposób perfekcyjny.
Trzeba obiektywnie stwierdzić, idąc za myślą Goldnadela, że Żydzi też mają wiele na sumieniu, zwłaszcza poprzez swoją kolaborację z systemem sowieckim (z nazistowskim zresztą też). Jourij Slezkine w książce Żydowski wiek pisze, że w 1918 r. 65,5 proc. wszystkich żydowskich funkcjonariuszy Czeka było oficerami na kierowniczych stanowiskach. Żydzi stanowili 19,1 proc. oficerów śledczych w aparacie centralnym i 50 proc. w departamencie walki z kontrrewolucją. Wiele nazwisk żydowskich wiąże się z dwoma, najbardziej dramatycznymi i symbolicznymi epizodami czerwonego terroru. Na początku wojny domowej, w czerwcu 1918 r., Lenin wydał rozkaz zabicia cara Mikołaja II i jego rodziny. Wśród wykonawców wyroku było trzech Żydów. Pod koniec rewolucji między 1920-1921 Bela Kun (przewodniczący Komitetu Rewolucyjnego na Krymie) i Rozalia Zalkind (przewodnicząca Komitetu Partii na Krymie) będą przewodzić masakrowaniu tysięcy uchodźców i jeńców wojennych, pozostałych po ewakuacji Białej Armii. Za czyn swój Rozalia Zalkind otrzymała, jako pierwsza kobieta, najwyższe wówczas odznaczenie sowieckie - Order Czerwonego Sztandaru.
Mimo to, od czasu upowszechnienia i „uzachodnienia” holokaustu, Żydzi są traktowani jako ofiary „białego terroru”, a nie funkcjonująca w Europie narodowość w dużej mierze odpowiedzialna za hekatombę wojen światowych i bolszewickiego terroru. Ludziom białym od momentu „umedialnienia” holokaustu zarzuca się wszystko, co najgorsze, mimo że gdybyśmy dokładnie prześledzili historię, to inni - muzułmanie, mieszkańcy czarnej Afryki czy Arabowie - dokonali nie mniejszych zbrodni niż Europejczycy. Co więcej, doszło do tragicznej w swej wymowie manipulacji, która odtąd króluje i rządzi światowymi publikatorami, a poprzez nie oddziałuje na, przecież nie do końca rozumiany przez konkretne zbiorowości, model stosunków społecznych, kulturalnych, politycznych, narodowych i międzynarodowych. Jeżeli manifestujący w 1968 r. krzyczeli, że „policja to SS”, „precz z państwem policyjnym”, to było to więcej niż tylko niezręczna gra słów. W ich przekonaniu państwo de Gaulla stało się dziedzicem w prostej linii hitlerowskiego gestapo, a wojskowi w mundurach, następcami Wafen-SS. Ta dramatyczna i wielka prowokacja, utrwalana kompulsywnie przez obłędnych propagandystów systemu, przybrała formy kultu generacyjnego wśród tych, którzy z czasem przejęli władzę w mediach, kancelariach ministerialnych i w radach nadzorczych.
Szkoda jaką wyrządziło to pomieszanie pojęć, zrodzone z ujawnienia medialnej wizji holokaustu była do przewidzenia nie tylko dla analityka politycznego i znawcy tematu Bo jak bowiem inaczej kolektywna nieświadomość europejska przekonana o wyższości swojej białej i chrześcijańskiej cywilizacji mogła uznać, bez upokorzenia się, że zrodziła największe barbarzyństwo w dziejach? Jak prowadząc swoją coraz bardziej wyjałowioną i pozbawioną transcendencji wegetację europejski Zachód, może szukać winy za wydarzenia II wojny światowej w ukształtowanych tak, a nie inaczej organizmach współczesnych państw narodowych? Czy na zasadzie pars pro toto należało generować proste przełożenie, że skoro naród niemiecki jest źródłem takiego zła, to i inne narody kontynentu muszą bez szemrania przyjąć taki paradygmat swojego funkcjonowania „postholokaustycznego”.
W konsekwencji - dowodzi Goldnadel - to właśnie człowiek Zachodu został dogłębnie i radykalnie znienawidzony, praktycznie i paradoksalnie prze samego siebie. Odtąd białego osobnika identyfikowano kulturowo i kojarzono z kolorem szarozielonym, czarnym i brązowym. W tej grze ról psychodramatycznych, zbuntowana jednostka w systemie danego państwa, będzie postrzegana w swojej walce przeciw aparatowi wojskowemu lub policyjnemu jako wybitny bojownik antynazistowskiego oporu. Jej agresja może być jedynie akceptowana i uświęcona. W tej sytuacji, przynajmniej do 11 września 2001 r., w Europie Zachodniej legalna represyjność państwa została zatrzymana przez potęgę świata medialnego i intelektualnego, który korzystał z tego przywileju z górą 30 lat. Dobrze to można było zaobserwować chociażby w czasie wielodniowych rozruchów na przedmieściach Paryża w 2005 r., kiedy to rozwydrzeni emigranci, czyli po prostu zwykli chuligani i bandyci, zostali przedstawieni jako biedna, poszkodowana przez państwo młodzież, która paląc autobusy, atakując białych, niszcząc mienie społeczne domaga się sprawiedliwości.
To urojenie kulturowe wywodzące się z takiej, a nie innej interpretacji holokaustu było celowo instrumentalizowane przez zagorzałych przeciwników wolnych, zachodnich państw narodowych. Zwłaszcza przez stalinistów i ich spadkobierców, którzy mieli główny interes w tym, by zapomniano o wielkich zbrodniach popełnionych przez kryminalne państwo sowieckie. Do nich dołączyli się trockiści i ich zwolennicy, bardzo obecni w maju 1968 r., którzy nadal są szeroko reprezentowani w strategicznych politycznie instytucjach, propagując wszem i wobec, że przyczyną wszelkiego zła jest kapitalistyczne państwo narodowe. Od kilku lat do przeciwników takiego europejskiego państwa dołączył ruch islamski, mimo że, z oczywistych względów, nie był napędzany przez mit holokaustu.
Wielu francuskich autorów wyjaśniało fenomen, jak to nazywa Goldnadel “martyrologizacji”, przez koncepcję winy Rousseau, którą mieniący się filozofem osobnik ten dostrzegł w zjawisku kolonizacji. Goldnadel uważa jednak, nie negując wielu trafnych analiz, zwłaszcza Pascala Brucknera w jego ważnym Sanglot de l’Homme Blanc (Szlochu Białego Człowieka), że martyrologizacja wypływa jednak bezpośrednio ze skompromitowanego wizerunku białego człowieka wynikającego z eksplozji jedynej słusznej wizji historii w latach 70., czyli powstania mitu Wielkiego Ludobójstwa. Dlatego też na kolonizację i inne zjawiska z dziejów kultury europejskiej spojrzano także przez pryzmat tego tzw. ludobójstwa. Stąd też ocena np. wojny w Algierii była całkowicie inna w roku 1975, od tej z roku 1962. Obecnie, na przykład, nie byłyby możliwe tak swobodne kursy okrętów dowożących żołnierzy na front tamtej wojny, jak w czasie jej trwania. Shoahvision zrobiła swoje.
Analizowane zmiany dotyczą też Ameryki. Od lat 70. Indianie nie są już przedstawiani jako zdziczali okrutnicy z westernów lat 1950., tylko jako ofiary amerykańskiego ludobójstwa. To samo można powiedzieć o zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę, które nie jest postrzegane już jak okrutny, ale konieczny akt dla skrócenia wojny i japońskiego barbarzyństwa, tylko jako zachodnia, wojskowa zbrodnia wobec populacji nieeuropejskiej. Trzeba jednak zaznaczyć, że jeżeli chodzi o USA, to ideologia martyrologizacyjna ma tam zdecydowanie mniejszy wpływ na świadomość społeczną niż u nas, Europejczyków. Prawdą też jest, że nienawiść do państwa i jego najbardziej represyjnych instytucji nie przyjęła tak systematycznej, obsesyjnej, rozpowszechnionej, żeby nie powiedzieć, neurotycznej formy, jak kontestacja zachodniego państwa narodowego przez jego własne elity i obywateli na Starym Kontynencie.