„…i POlszewika w mordę lej”. Refleksje z okazji trzydziestolecia

środa, 01 września 2010 19:18 Wasyl Pylik
Drukuj
Ocena użytkowników: / 0
SłabyŚwietny 

Tags: Komentarze | Sapienti sat!

Z pewnością nie spodziewali się takiego przyjęcia pełniący funkcję premiera Donald Tusk i pełniący funkcję prezydenta Bronisław Komorowski podczas uroczystego zjazdu Solidarności z okazji 30. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. Po skończonych przemówieniach, które w istocie były próbą manipulowania „Solidarnością”, zamiast braw usłyszeli od uczestników zjazdu głównie gwizdy.

Okazało się, że mimo ogromnych wysiłków libertyńskim środkom masowego manipulowania nie udało się wykrzaczyć umysłów związkowców i przejąć władzy nad „Solidarnością”. Pierwszy zaczął Komorowski, który w charakterystyczny dla siebie sposób zaczął bełkotać o jedności i zgodzie zalewając tę miałką papkę patetycznym sosem. Zaczął nawet nieźle twierdząc mianowicie, że „Porozumienia Sierpniowe były mądrym zakończeniem etapu ryzykownej, ale niesłychanie ważnej walki”. Później jednak zdrowo dogiął licząc najwyraźniej, że „Wyborcza” i TVN oczyściły już przedpole kompletnie resetując umysły związkowców. Najpierw więc był politycznie poprawny szantaż – „solidarna Polska jest możliwa, ale można ją zbudować tylko razem, a nie przeciw sobie”, co tłumaczy się na język polski: my się będziemy tuczyć waszym kosztem, zaprzedawać i rozprzedawać Polskę różnego rodzaju obcym lichwiarzom i szubrawcom, a wy w imię zgody i jedności macie milczeć i udawać, że jesteście szczęśliwi. Komorowskiemu marzy się oczywiście „przekształcanie” Polski „w duchu jedności przy wszystkich różnicach”. – Czy jesteśmy w stanie działać nie jeden przeciw drugiemu, a w imię najwyższej wartości, jaką jest dobro wspólne? - pytał Komorowski z patosem godnym czekisty. Słowa te były szczególnie grubym nietaktem wobec wszystkich świętujących okrągłą rocznicę związkowców, którzy na własnej skórze odczuli „przekształcanie” Polski sprowadzające się w rzeczywistości do masakrowania polskiej gospodarki i wyzbywania się atrybutów suwerenności nie tylko ekonomicznej, ale i politycznej. Niewyzuci jeszcze ze zdrowego instynktu uczestnicy uroczystości właściwie docenili pełne obłudy przemówienie Komorowskiego.

Z mniejszym pogwałcenie zasad PR, ale z większym cynizmem przemawiał Tusk. Zaczął mocno twierdząc, że „prawdziwa solidarność wyklucza nienawiść”. Było to stwierdzenie wyjątkowo obraźliwe i po prostu chamskie, ponieważ Tusk ośmielił się pouczać związkowców na ich święcie czym jest solidarność i otwarcie dał im do zrozumienia, że oni na pewno nie są solidarnością bo „nienawidzą”. Ponownie więc dożyliśmy czasów, kiedy krytykę rujnujących kraj poczynań rządu określa się nienawiścią. Tusk okazał się na tyle bezczelny, że w pewnej chwili zaczął szydzić z „Solidarności”. - Co się stało z tymi 9 milionami, że one nie odnajdują się dzisiaj w Solidarności? – pytał, dając jednocześnie do zrozumienia, że w przyszłości nie zamierza się liczyć z coraz mniej liczniejszą solidarnością.

Mimo wszystko związkowcy okazali się bardzo taktowni, bo chociaż powinni mu za nadużywanie statusu gościa po prostu wyklepać michę, to jednak ograniczyli się do wygwizdania go. Próba nakłonienia związkowców z „Solidarności” politycznie poprawnym szantażem do afirmacji łajdactwa jakie dokonuje się w Polsce od 1989 r. – obecnie pod rządami PO a wcześniej ich ideologicznych pobratymców z Unii Wolności i postkomunistów – skończyła się fiaskiem.

Jego przypieczętowaniem było przemówienie prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego, który nie bełkotał o miłości i jedności, ale od razu dotknął istoty rzeczy, podkreślając, że powstanie „Solidarności” umożliwiła rewolucja moralna, polegająca na odrzuceniu opresji, zła, oszustwa i manipulacji. - Nie wolno ludźmi manipulować, nie wolno ludzi oszukiwać. Trzeba mówić jak jest. Nie wolno zmieniać znaczenia słów, bo to też jest manipulacja, a tak często się z nią spotykamy i na tej sali – stwierdził, odnosząc się do wystąpień poprzedników, za co otrzymał gromkie oklaski. Na zakończenie dodał, że w Polsce jest wolność, ale ułomna „z przywilejami dla jednych i dyskryminacją dla innych”, za co dostał owację na stojąco.

W podobnym tonie wypowiadał się przewodniczący NSZZ „Solidarność” Janusz Śniadek. - 20 lat po odzyskaniu niepodległości (…) kraj, w którym NSZZ „Solidarność” wywalczyła wolność, jest europejskim rekordzistą w rozwarstwieniu płacowym, bije w Unii haniebne rekordy ubóstwa ludzi pracujących i rodzin wielodzietnych. (…) Panie prezydencie, martwe dźwigi nie staną się polską Statuą Wolności. Zróbmy razem wszystko, żeby polską Statuą Wolności były dźwigi pracujące – powiedział szef „Solidarności”, nawiązując do słów Komorowskiego, który dzień wcześniej we właściwy sobie sposób, czyli niefortunnie, porównywał stoczniowe dźwigi do amerykańskiej Statuy Wolności.

Przyjęcie jakie zgotowali Komorowskiemu i Tuskowi związkowcy nie spodobało się oczywiście pierwszemu przywódcy „Solidarności” Lechowi Wałęsie, który na szczęście nie wziął udziału w zjeździe. Cieszący się przez długie lata w libertyńskich mediach reputacją patentowanego prostaka (dopiero jak się zaprzedał PO stał się pełnowartościowym salonowcem – ach ile razy musiałem go bronić przed jego obecnymi wielbicielami) były prezydent określił „Solidarność” jako „niepoważny związek, który nie potrafi się kulturalnie zachowywać”, co się tłumaczy na polski: zamiast gwizdać powinni pozwolić Tuskowi i Komorowskiemu bezkarnie ich upokarzać i z nich szydzić. Oczywiście demokrata i wielbiciel pluralizmu w życiu społecznym Lech Wałęsa ośmielił się dyktować związkowcom, kto powinien był przemawiać na uroczystości, a kto nie. W jego przekonaniu na pewno nie powinien był przemawiać Jarosław Kaczyński, chociaż to właśnie Kaczyński jako jedyny liczący się w Polsce polityk dochowuje wierności etosowi „Solidarności”. Z kolei „manipulacją polityczną” nazwał Wałęsa to, że na zjeździe nie przemawiał Tadeusz Mazowiecki, który przecież zdradził ideały „Solidarności” natychmiast jak został premierem, ogłaszając tzw. grubą kreskę. Pokazała ona, że zadaniem Mazowieckiego jest zapewnienie parasola ochronnego dla przepoczwarzającej się komuny, dlaczego więc miałby dostąpić zaszczytu przemawiania do związkowców? W przeciwieństwie do tego, co bezczelnie usiłuje sugerować Wałęsa, o tym, kto będzie przemawiać nie zdecydowała ani „manipulacja polityczna” ani żadne losowanie, lecz hierarchia zajmowanych w państwie stanowisk i zasługi dla „Solidarności”.

[komentarz retorsyjny]

Jak kiedyś z perspektywy pasażera motorówki MW RP świat wyglądał zupełnie inaczej niż go dziś wspominają autentyczni uczestnicy strajku w 1980 r., tak i dzisiaj z punktu widzenia POsalonowego poputczika dzisiejsza „Solidarność” jest rzeczywiście „niepoważnym” archetypem, „niekulturalnym” skansenem, społeczną ramotą, skupiającą w swoich szeregach zapiekłych frustratów i nierobów. Katastrofa smoleńska przerzedziła szeregi niewygodnych dla „legendy” adwersarzy, ale to wciąż za mało. Jeszcze upokorzyć i pozbawić jakiegokolwiek wpływu na świadomość narodu te pozostałe kilkaset tysięcy, a reszta może zapomni lub przestanie się interesować zatrutymi źródłami „Solidarności”. Bez obawy. Demokracja, którą tak często sobie p. Lech wyciera „ust korale” i jej tutejsi, polskojęzyczni, depozytariusze pomogą. Nikt przecież, nawet Jarosław Kaczyński nie odważą się przeciw niej wystąpić. Już starożytni, a konkretnie niejaki Arystofanes, mawiali: „Masz nikczemne pochodzenie, donośny głos, szerokie plecy, czyli masz wszystko, co potrzebne, by zostać politykiem”. I takich, za przeproszeniem, „mężów stanu” właśnie mamy. A nasz największy „autorytet” przeszedł w młodości interesującą inicjację oddając mocz do chrzcielnicy w parafialnym kościele.