Przewagi elearów polskich, czyli o najlepszym wojsku od Syberii po Lotaryngię

wtorek, 15 października 2013 10:54 Małgorzata Szczygielska
Drukuj

Tags: Białe plamy | Dzieje narodowe

Motto:
…I na te lisowczyki nie tak wielkie przyczyny znalazłyby się, jako sława powszechna z myszy elefanta uczyniła. (…) W tym ludzkim na nich uskarżaniu większy huk niźli sama rzecz: to świadectwo powinienem im dać, że póki tam przy mnie byli, skromnie się zachowywali, żadnych skarg ni od kogo na nich nie było. Potym i teraz jadąc tym szlakiem, którędy oni szli, pytając się o tym, nie mogę nic się dowiedzieć… Największe skargi o branie koni na podwody, ale i te wracali tu wszędy. Tam dalej nie wiem, co się dzieje, nie mogę ustawicznie na nich patrzyć; ale i tam, wierzę, nie tak wiele jest tego, jako ludzie mówią, kiedy o kim opinię wezmą.
Stanisław Żółkiewski, hetman koronny, do króla, 1619 r.

Pułk Lisowskiego czy wojsko lisowskie?

Czy można pisać o lisowczykach bez odwoływania się do osoby Aleksandra Józefa Lisowskiego? Owszem, nawet powinno się tak robić, bowiem lisowczycy byli czymś więcej niż tylko oddziałem podległym pułkownikowi Lisowskiemu i zaistnieliby w historii nawet bez niego.

Jak zaznaczył Hieronim Grala, Lisowski to jedynie „Amerigo” tej formacji, bo jej „Kolumbem” jest hetman Chodkiewicz, który potrzebował nowego rodzaju broni do nękania zaplecza moskiewskiego podczas rokowań z carem w 1615 roku. Oddziały, jakich potrzebował hetman, miały przede wszystkim odznaczać się mobilnością, szybkością i kąśliwością, lecz unikać regularnych bitew, dlatego uzbrojenie ochronne było im niepotrzebne, w przeciwieństwie do dobrych koni i silnego uzbrojenia zaczepnego. Powołany naprędce z „ludzi swawolnych” pułk Lisowskiego tylko częściowo spełniał te warunki: w oddziale z roku 1615, uważanym za zalążek przyszłych wojsk lisowskich i będącym zbieraniną Dońców, Niemców i dawnych tuszyńców (ochotników z armii Dymitra Samozwańca), trudno było o jednolitość uzbrojenia, a w jego szeregach znalazło się nawet miejsce dla husarii.

Dopiero od czasu wyprawy królewicza Władysława na Moskwę (1616-1618) możemy mówić o właściwym wojsku typu lisowskiego. Była to jazda poruszająca się bez taborów, wyposażona w broń białą (krótką – szabla i koncerz, i długą – spisa lub rohatyna) oraz palną (łuk i strzały albo muszkiet i pistolety), bez jakiegokolwiek uzbrojenia ochronnego, co czyniło ich mało odpornymi na ogień piechoty. „Na zbrojnego nieprzyjaciela nie dosyć [jesteśmy] opatrzeni, zwłaszcza w żelazo, którego (…) dla ustawicznego używania nie mamy, tylko u koni pod nogami, [i] u siebie przy boku, a najczęściej w ręku – mówił w roku 1620 ich dowódca Kleczkowski – a to nie dla płochości (…) ani chluby (…) tylko z samego zwyczaju a wzgardy śmierci…”

Odmienność uzbrojenia wymagała zastosowania nowych rozwiązań taktycznych; wśród nich powodzeniem cieszyły się różnego rodzaju zasadzki i fortele, z których najchętniej stosowanym był tzw. tatarski taniec, czyli pozorowana ucieczka w rozsypce i nawrót w zwartym szyku (manewr ten przynosił sukcesy zwłaszcza na Zachodzie, gdzie go nie znano). Głównymi zadaniami lisowczyków były zwiad i nękanie, ale sprawdzali się również – choć ponosząc duże straty – podczas regularnych bitew (a brali udział we wszystkich ważnych bitwach swej epoki), potrafili też zdobywać twierdze, których wiele padło ich łupem zarówno w państwie moskiewskim, jak i w Rzeszy Niemieckiej.

Początki jazdy lisowskiej sięgają jednak znacznie głębiej, niż rajd z roku 1615, a nawet niż lotne zagony Krzysztofa „Pioruna” Radziwiłła z czasów wojen batoriańskich. Idea stworzenia nowego typu lekkiej jazdy, mogącej sprostać zarówno przeciwnikowi ze Wschodu, jak i Zachodu, zaprzątała umysły polskich hetmanów i teoretyków wojskowości przez cały XVI wiek. Pierwszy tekst postulujący taki rodzaj wojska wydano w roku 1515 w Krakowie (była to Pobudka narodom chrześcijańskim. Obrona Rzeczypospolitej jaka by miała być Mikołaja Chabielskiego). Według założeń autora, nowoczesne wojsko powinno składać się z niedużych (6-7 tysięcy ludzi) oddziałów lekkiej jazdy, łączących szybkość wschodnich koni z siłą ognia zachodniej broni palnej. Jednak, nie licząc najemnych chorągwi tatarskich i wołoskich, Rzeczpospolita nie dysponowała w tym czasie własną lekką jazdą – tak zwana jazda kozacka była uważana pod względem uzbrojenia za „średnią”, miała bowiem uzbrojenie ochronne w postaci kolczug i lekkich hełmów (misiurek), a niekiedy też tarcz; zaś rajtarzy i dragoni byli właściwie strzelcami konnymi. Dopiero lisowczycy spełnili wymagania teoretyków [zob. Jerzy Teodorczyk, Wojskowość polska w pierwszej połowie XVII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 180].

Najtrafniejszy opis uzbrojenia i taktyki lisowskiej znajduje się – co może zaskoczyć – w polskim tłumaczeniu Jerozolimy wyzwolonej Torquato Tasso z roku 1618. Autor przekładu, Piotr Kochanowski, tak opisuje wojsko greckie:

…Ci zbroje żadnej nie kładą na ciało,
Łuk przez się, szablę wieszają u łęków.
Ich pracowite konie jedzą mało,
A rohatyny z twardych noszą sęków.
Za przedniejsze ich najezdniki mają:
Najwięcej biją, kiedy uciekają.

…i jest to opis idealnie przystający do lisowczyków, łącznie z ich taktyką „tatarskiego tańca”, wyłożoną w ostatnim wersie. Nieco później ujednoliceniu uległo także umundurowanie rot lisowskich, co opisuje w formie pytań ich kapelan Wojciech Dębołęcki: "...czemu płaszcze opięte mają? czemu u nich tak wielkie kołnierze? czemu krezów nie mają, czemu czapki tak wysokie mają, że za głowę wiszą? czemu pludry tak wąskie jako rękaw, czemu buty żółte, dlaczego kowane, czemu zbroi nie mają, czemu krzywe rapiery?…"

Wszystkie te elementy – uzbrojenie, umundurowanie i taktyka – składały się na sposób walki „po lisowsku”, przejmowany niekiedy przez inne chorągwie polskie (na przykład roty husarskie bardzo łatwo mogły się przekwalifikować na lisowskie, odrzucając pancerze i kopie – tak jak roty pancerne łatwo było „przehusarzyć”, gdy zaszła taka potrzeba). Zależności pomiędzy poszczególnymi rodzajami wojsk podkreślała różnica w żołdzie: husarzom płacono 41 złotych na konia, pancernym 31, kozakom 15, a lisowczykom po 8-10 zł (choć na służbie cesarskiej udało im się utargować 15 zł). Nieprawdą więc jest, że walczyli bez żołdu, co miało powodować ich wzmożone łupiestwo; tak było tylko w roku 1615 w Moskwie, bo już podczas rokowań z królem w 1616 roku wywalczyli sobie prawo do żołdu w wysokości 10 złotych na konia, regulując swój status jako regularnego wojska.

Przydatność bojową tego nowego rodzaju broni potwierdziła już wyprawa królewicza Władysława po carską koronę w latach 1617-1618, gdy pułk Czapińskiego niósł na sobie praktycznie cały ciężar walki („…w aktach – jak widzę – największe zasługi w tych potyczkach przypisuje się lisowczykom” – zauważa w roku 1655 Stanisław Kobierzycki, autor Historii Władysława, królewicza polskiego i szwedzkiego). Kolejne ich kampanie dowiodły, że sprawdzali się na polach bitewnych zarówno Wschodu, jak i Zachodu, wyszkoleniem i walecznością górując nad pozostałymi rodzajami broni. Ich dokonania w skrócie przedstawia Bartłomiej Zimorowic, zresztą niezbyt im chętny, zwracając się do ducha pułkownika Lisowskiego:

…Ty, rycerzu szlachetny, odpoczywasz w grobie,
Hufiec jednak, któryś ty zostawił po sobie,
Na chwałę co dzień robi; raz bitne Tatary
Gromiąc, raz do potrzeby ćwiczone janczary.(…)
Będą was dobrze pomnieć grzeczni witeziowie
Węgrzy biedni i z nimi dostatni panowie.
Nie zapomni was nigdy ziemia opłakana
Czeska, która własnego pogardziła pana.(…)
Tam wy, Melanknechtową wyniszczając wiarę,
Wieleście Lutrów dali diabłom na ofiarę.

Dodajmy, że geograficznie lisowczycy walczyli od granic Francji po Moskwę (a paru z nich dotarło w latach 20. aż nad Jenisej) i od północnych Włoch oraz granic Turcji po ujście Wisły i Finlandię, jak zaświadczał pułkownik Kleczkowski: „…najrzeliśmy i do Finlandiej z niepożytkiem w ludziach i miasteczkach jego”. Dali się poznać całej Europie i nigdzie ich taktyka nie okazała się zawodna: wojskom wschodnim przeciwstawiali siłę ognia, a Zachodowi – szybkość i podstęp wojenny, tak jak zakładali teoretycy w XVI wieku.

Niemniej umundurowanie lisowczyków, ze względu na brak pancerzy oraz widocznych dystynkcji takich jak husarskie skrzydła czy rajtarskie szyszaki, niewiele różniło się od codziennego „cywilnego” stroju polskiego i tym sposobem wszelkie bandy rozbójnicze, uzbrojone w cokolwiek bądź, można było bez trudu podciągnąć pod lisowczyków; toteż mnożą się kuriozalne relacje, jak to w 1645 roku lisowczycy zawitali na Podlasie, gdzie ucierpiały zabudowania miasta Rossosz, „…które – jak pisał starosta lubelski Firlej – przez pożogę ogniową od lisowczyków spalone są”; czy też: w 1629 roku mieszczanie piotrkowscy skarżą się, że „…wiele domów podemknęło się pod mury miejskie z niebezpieczeństwem miasta”, a konsekwencje tego stanu rzeczy dały się we znaki podczas najazdu lisowczyków, itp. Jako że do walki „po lisowsku” nie trzeba było żadnego specjalnego uzbrojenia, namnożyło się samozwańczych lisowczyków pokroju Rapackiego, Jakuba Różyca (chłopa pańszczyźnianego słynącego z gwałtów, włóczącego się za oddziałem pułkownika Jakuszewskiego) czy Stefana Ligęzy (powieszonego we Wrocławiu w maju 1620 roku wraz z 26 towarzyszami za rozboje), którzy jednak z wojskiem lisowskim niewiele mieli wspólnego. Nie każdy, kto walczył „po lisowsku”, był lisowczykiem! Inaczej trzeba by uznać, ze względu na powszechność takich relacji, że w XVII wieku „wszyscy byliśmy lisowczykami”.

Kogo zatem uważać za lisowczyka? Na szczęście przed całkowitym rozłożeniem rąk broni nas fakt, że wojsko lisowskie posiadało pewną ciągłość tradycji, bo miało swoje barwy. W każdym regularnym pułku lisowskim dwie najlepsze roty, podlegające bezpośrednio pułkownikowi, nosiły nazwę „czerwonej” i „czarnej”, a ich oficerów tytułowano odpowiednio czerwonym lub czarnym porucznikiem, chorążym, surmaczem itp. Było tak zapewne już od roku 1615, gdy swoim dwóm najlepszym chorągwiom Lisowski nadał dwa zdobyczne sztandary – ponieważ dwa lata później jego następca donosił, że rotmistrzów imiona posyłam, oprócz chorągwi dwóch, czerwonej i czarnej, które podług zwyczaju dawnego chcą być pod regimentem samego pułkownika – i przynajmniej do roku 1636. W pułku Stanisława Czapińskiego, wyruszającym na wyprawę moskiewską (1617), liczącym dziesięć chorągwi, dwie pierwsze to czarna i czerwona, a w pułku lisowskim Pawła Noskowskiego, walczącym na „cesarskiej” w latach 1635-1636, liczącym 27 rot, dwie pierwsze to czerwona i czarna (literatura anglojęzyczna określa je jako Lisovchyk-detachment with Red and Black Squadrons under Noskowski personally). Porządek chorągwi elearskich z roku 1622 podaje jako dwie pierwsze chorągwie czerwoną i czarną, obie liczące po 400 koni. Podobnie jest podczas całej odysei lisowczyków na wojnie trzydziestoletniej, czy to pod wodzą Kleczkowskiego, czy Rusniowskiego, czy Strojnowskiego.

Dlatego nie ma sensu uznawać za lisowczyków wszystkich oddziałów, które w roku 1620 wyruszyły na pomoc cesarzowi (jak oddział Zaporożców Tarasa Fedorowicza Triasyły, który także zawarł osobną umowę z cesarzem), a było ich wiele, choć tylko nieliczne znalazły zatrudnienie; reszta – w formie konfederacji żołnierskiej albo band rozbójniczych – błąkała się po pograniczu i to właśnie ich wyczyny, a nie pułku, stworzyły czarną legendę rzekomych „lisowczyków”.


Najemnicy

Lisowczyków postrzega się jako zbrojną watahę, działającą poza strukturami wojskowymi swego kraju i walczącą jedynie we własnym interesie, jak niemieccy lancknechci, którym było zasadniczo obojętne, po czyjej stronie występują, byle dobrze im płacono. Nie do końca odpowiada to prawdzie. Oczywiście, lisowczycy często wynajmowali się na służbę cesarzowi austriackiemu, zawsze jednak za zgodą króla, a niekiedy na jego stanowczy rozkaz. Lecz równie często służyli w kraju za żołd, podobnie jak reszta wojsk narodowych, biorąc udział we wszystkich konfliktach zbrojnych ówczesnej Rzeczypospolitej: wojnie z Moskwą (1616-1618, pułkownicy: Lisowski (II), Czapiński, Rogawski), Turcją (1620-1621; pułkownicy Rogawski, Rusinowski, Strojnowski), Szwecją („o ujście Wisły” – pułkownicy Moczarski, Kalinowski i Czarniecki) i Tatarami (lata 20. – rotmistrzowie Czarniecki i Łahodowski).

Co ciekawe, dowódców lisowskich (zwłaszcza walczących poza granicą kraju) tytułowano hetmanami, podobnie jak atamanów zaporoskich. Świadczy to, że w pierwszej połowie XVII wieku siły zbrojne Rzeczpospolitej składały się nie z dwóch, jak się powszechnie uważa, ale z czterech osobnych organizmów wojskowych:

– wojsko koronne – z hetmanem wielkim koronnym;
– wojsko litewskie – z hetmanem wielkim litewskim;
– wojsko zaporoskie – z atamanem kozackim;
– wojsko lisowskie – z hetmanem lisowskim.

Podział ten potwierdza rozmieszczenie wojsk pod Chocimiem w 1621 roku, kiedy każde z czterech wojsk stacjonowało w osobnym obozie; pamiętnikarze kwitują to zamiłowaniem lisowczyków do „samodzielności” i niechęcią do podporządkowywania się rozkazom hetmańskim (które w istocie ich nie dotyczyły). Także pod Cecorą zmuszono lisowczyków do biwakowania poza głównym obozem polskim, co omal nie skończyło się katastrofą, gdy jeszcze przed bitwą napadła na ich szańce doborowa jazda budziacka Kantymira (jednak w starciu z nimi lepsi okazali się lisowczycy).

Dowódców pierwszych dwóch wojsk mianowano odgórnie i pełnili swój urząd dożywotnio, w dwóch pozostałych natomiast wybierano dowódcę oddolnie, na zasadach demokratycznych, i tak samo odwoływano; co nie znaczy, że król nie próbował czasem narzucić Zaporożcom i lisowczykom własnych kandydatów, i niekiedy nawet „koło” ich akceptowało. Wojsko lisowskie, podobnie jak zaporoskie, podlegało wyłącznie królowi, nie zaś hetmanom wielkim, choć bywało, że hetmani koronny lub litewski próbowali wydawać rozkazy lisowczykom i zwykle dziwili się, że ci ich nie wykonują. Natomiast zawsze stawiali się na rozkaz króla, kiedy wzywał ich do kraju, bo Rzeczpospolitej groził konflikt z którymś z sąsiadów i szable lisowskie stawały się potrzebne.

Nawet walcząc za granicą, w szeregach armii austriackiej, lisowczycy podlegali przede wszystkim rozkazom króla polskiego: kiedy w roku 1635 działali z polecenia cesarza na pograniczu francuskim, otrzymali od Władysława IV zakaz walki z wojskami francuskimi, aby nie powodować zatargów z Francją. Król zasadniczo popierał obecność lisowczyków w armii cesarskiej, ale polecił im zmienić obszar działań ze względu na skargi Ludwika XIII, a oni zastosowali się do polecenia. Rozkazy przekazywała zresztą nie kancelaria hetmańska, lecz osobiście kanclerz Ossoliński, co dodatkowo podkreśla niezależność wojska lisowskiego od urzędu hetmanów wielkich.


Kozacy lisowscy czy elearowie?

Nazwa „lisowczycy” wywodzi się od nazwiska ich pierwszego dowódcy, pułkownika Lisowskiego, który dowodził nimi zaledwie przez dwa sezony (1615-1616), kiedy właściwe wojsko lisowskie jeszcze nie istniało. Wprowadza to pewne nieporozumienia terminologiczne, każąc traktować ich jako efemeryczne zjawisko w rodzaju „sapieżyńców” czy „piłsudczyków”, związane z osobą dowódcy, czym w istocie nie byli. Toteż niektórzy proponowali określenie „Kozak lisowski” w analogii do Kozaków zaporoskich [por. poemat Bartłomieja Zimorowica Żywoty Kozaków lisowskich], równie błędne, ponieważ kozacy pod względem uzbrojenia byli jazdą średnią, natomiast lisowczycy lekką.

Już w roku 1623 kapelan lisowczyków zwracał uwagę, że ich popularna nazwa jest nieprawidłowa, i proponował inną, bardziej adekwatną – elearowie, która (jak to z poprawnymi nazwami bywa) nigdy się nie przyjęła. Określenie elear wywodzi się z języka węgierskiego i oznacza „straceniec”, nawiązując do straceńczego sposobu walki lisowczyków (zauważmy, że pułkownicy lisowscy ginęli średnio co rok, a co dopiero mówić o niższych szarżach); natomiast kapelan wywodził je od imienia boskiego Elohym, podkreślając swą wizję lisowczyków jako „bożych wojenników”.

Popularna była także skrócona nazwa Lisy (lub Lisowie), zwłaszcza w literaturze, co pozwalało na rozmaite gierki słowne, tak lubiane w barokowej twórczości. „Nie rodzi dziś polska knieja takich Lisów” – wzdychał za nimi w II połowie XVII wieku Wacław Potocki, a Olbrycht Karmanowski dodawał: „Nie w Indiach, nie w krajach zamorskich zrodzeni, nie w lesie ze zwierzęty, choć Lismi rzeczeni…” W innym wierszu Potocki wspominał, jak wiekowy chłop liczył swój wiek od przemarszu lisowczyków, najważniejszego wydarzenia w regionie: „Ile lat masz, chłopie? – Mój łaskawy panie! Jeszcze Lisy pamiętam, pasłem bydło za nie… Podobnie przedstawiono tę rzecz w utworze Nędza z Biedą z Polski idą: Dawnożeście tę nędzę wszyscy jęli klepać? – Jak ono nas Lisowie jęli często trzepać…” Zaś Bartłomiej Zimorowic pisał, że „…po dziś dzień niejeden Czech mdleje, dla gorąca, gdy go futro lisie grzeje”. Pomijając kwestię prawdziwego pochodzenia tego skrótu, nazwa „lisy” zaskakująco do nich pasowała ze względu na „lisie” fortele, będące ich specjalnością.

W drugiej połowie XVII wieku nie używano już określenia „lisowczyk” na określenie lekkiej jazdy, co nie oznacza, że przestały istnieć wojska walczące „po lisowsku”. W odniesieniu do wojsk walczących lancą, szablą i karabinem znaleziono inną nazwę, która jednak wypłynęła w źródłach pisanych dopiero w czasach Augusta III: ułani.


Żołnierze wyklęci

Czasem można spotkać stwierdzenie, że po latach dwudziestych XVII wieku nie ma już lisowczyków, ponieważ zostali zdelegalizowani wyrokiem sejmowym z roku 1624 głoszącym, że każdy lisowczyk to infamis i każdemu go wolno pojmać i zabić impune [bezkarnie], a na nieruchome i sumy pieniężne kaduk sobie otrzymać. Wyrok dodawał jeszcze: „…kto by był banitem, a takiego zabił, eo ipso od banicyi wolen będzie…” Już w roku 1622 sejmik w Wiszni, pod wpływem grasujących tam band konfederatów chocimskich (niesłusznie utożsamianych z lisowczykami, którzy w konfederacji nie wzięli udziału), postulował w instrukcji dla posłów: „…lisowcików… imię ma być proscriptum i ktokolwiek takowem imieniem nazywać by się miał, ipso facto żeby był infamis”. Nawiasem mówiąc, pułk lisowski walczył wówczas nad Renem, kontentując się niską wypłatą otrzymaną za Chocim, podczas gdy konfederaci nie tylko splądrowali swój kraj, ale także wymusili na sejmie znacznie wyższe wynagrodzenie – czego lisowczycy Strojnowskiego nie mogli się dopominać ze względu na to, że tymczasem zostali zaocznie wyjęci spod prawa.

Podobne wyroki zapadały na niemal na każdym kolejnym sejmie po roku 1624 i… wkrótce były znoszone glejtami królewskimi, gdy tylko Rzeczypospolita była w potrzebie i szable lisowskie znów stawały się niezbędne. A więc jak zwykle konstytucje swoje, a życie swoje, ponieważ lisowczycy walczyli na „cesarskiej” aż do samego końca wojny trzydziestoletniej (1648), i jeszcze podczas potopu szwedzkiego brylował oddział pułkownika Czarnieckiego, korzystający z wszelkich osiągnięć walki „po lisowsku”, czego wyrazem było choćby słynne „rzucenie się wpław przez morze” pod Koldingą, nie mówiąc o partyzanckich metodach prowadzenia wojny. Cała sztuka wojenna nosząca miano „czarniecczańskiej” wywodziła się wprost ze szkoły „lisowskiej”: główny nacisk kładziono w niej na działania kawalerii, podzielonej na kilka grup dla oskrzydlania nieprzyjaciela; operowano zagonami, poruszającymi się komunikiem, i także od piechoty i artylerii wymagano mobilności, natomiast działań oblężniczych unikano [zob. Polska sztuka wojenna w drugiej połowie XVII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 197]. Te same założenia stosował pułkownik Strojnowski podczas wyprawy na „cesarską” w roku 1622, u którego Stefan Czarniecki wraz z braćmi uczył się wojennego rzemiosła. Jan Chryzostom Pasek wprost pisał o Czarnieckim, że to żołnierz lisowskiego jeszcze zabytku – aczkolwiek w połowie XVII wieku z różnych powodów nie wypadało nazywać późniejszego hetmana „lisowczykiem”.

Pamiętajmy jednak, że były czasy, gdy wiele sławnych osobistości starało się o urząd hetmana wojsk lisowskich, z królewiczem Władysławem Wazą (późniejszym królem Władysławem IV) na czele; on to planował poprowadzić ich na pomoc oblężonemu Wiedniowi w roku 1619, lecz ostatecznie jego miejsce zajął Jerzy Drugeth de Hommonay, węgierski hrabia, skoligacony z Mniszchami i Batorymi. Według tajnych układów z cesarzem, pomoc króla Zygmunta miała być nieoficjalna, wobec protestów polskiego sejmu, co oczywiście wykluczało możliwość, by wyprawą dowodził królewski syn. Nie przeszkodziło to jednak Władysławowi finansować wojska lisowskiego z własnej szkatuły, podobnie jak to czynił kasztelan krakowski Janusz Ostrogski i inni magnaci [zob. Adam Kersten, Odsiecz wiedeńska 1619 r., w: „Studia i Materiały do Historii Wojskowości”, t. X, cz. II, Warszawa 1964].

W roku 1616 – po śmierci Lisowskiego – na hetmana wojsk lisowskich wyznaczono chorążego litewskiego Krzysztofa Chodkiewicza, a w 1617 starostę parnawskiego Janusza Kiszkę; w 1619 roku ich wyprawie na Wiedeń towarzyszył Adam Lipski, brat podkanclerzego koronnego, a w 1622 roku książę Zygmunt Karol Radziwiłł, kawaler maltański. W 1620 roku planowano postawić na ich czele księcia Samuela Koreckiego, słynnego zagończyka, który kilka miesięcy później dostał się do niewoli pod Cecorą i zginął w tureckim więzieniu. W 1624 roku sam hetman Lubomirski zamierzał poprowadzić lisowczyków na „cesarską”, zaś w latach 1635-1636 przewodził im Paweł Noskowski, szwagier kanclerza Ossolińskiego. Wszystko to były wielkie nazwiska i wysoko postawieni ludzie, co świadczy, że nie zawsze traktowano przynależność do wojska lisowskiego za ujmę. Przeciwnie, wiele relacji podkreśla, że byli to najlepiej wyszkoleni żołnierze w Rzeczpospolitej, którzy nigdy nie odmówili walki – ani pod Cecorą, gdy zrejterowało całe pospolite ruszenie, a oni do końca osłaniali tabor Żółkiewskiego – ani pod Gniewem, gdzie jako jedyni odpowiedzieli na wezwania królewicza Władysława, który bezskutecznie próbował nakłonić jazdę do szarży. Kto by się oparł chęci dowodzenia takim wojskiem?

Dopiero później uporczywe przypisywanie im wszelkich zbrodni, nawet takich, których nie mieli szansy popełnić, zmieniło ten stan rzeczy i w połowie XVII wieku przyznawanie się do związków z lisowczykami nie było już ani bezpieczne, ani chwalebne. Jednocześnie zacierano pamięć o ich „niepoprawnych politycznie” dokonaniach bojowych. Dwudniowa bitwa pod Humiennem, w której lisowczycy w sile 2200 szabel pobili zmierzającą pod Wiedeń 7-tysięczną armię Jerzego Rakoczego, zdobywając 17 sztandarów i po raz pierwszy (ale nie ostatni) w naszej historii ratując stolicę Austrii, nie ustępuje bitwom pod Kircholmem czy Kłuszynem, ale kto o niej wie? Przeciwnie, już wkrótce po powrocie do Polski pułk spotkał się z szykanami, a zamiast uznania zagrożono im… pacyfikacją przez wojsko koronne, jeśli nadal będą domagać się wypłaty zaległego żołdu. Lisowczycy dotkliwie odczuli tę niesprawiedliwość i opuszczając Polskę wiosną 1620 roku pułkownik Kleczkowski (może nieco melodramatycznie) splunął na niewdzięczną ziemię, wyrzekając się jej: „…nieczcią… nieuczciwą śmiercią, palem nam [tu] grożą, a rozżalone wojsko miało mu odpowiedzieć: rychło nas prowadź [na cesarską], abyśmy… ze słusznych przyczyn gniew ku braciom na nieprzyjaciela wylali”. Identyczny los spotkał pół roku później drugi z lisowskich pułków, który do ostatka walcząc przy hetmanie pod Cecorą usłyszał, że w kraju grozi żołnierzom lisowskim raczej stryczek, niż nagroda, a to za splądrowanie namiotów rycerstwa, które zdezerterowało. Nic dziwnego, że tylko 50 spośród 700 ocalałych odważyło się ujawnić po powrocie do Polski, tak, iż przez długi czas pułk Rogawskiego uchodził za doszczętnie wytępiony.

Czemu tak się działo? Wyruszając w roku 1619 bez zgody sejmu (a na rozkaz królewski) stłumić powstanie czeskie, co wplątało Rzeczpospolitą w konflikt z Turcją, lisowczycy trwale narazili się szlachcie, która jeszcze cztery lata wcześniej chwaliła ich w laudacji sejmowej za ich rajd do Moskwy (1615), przyznając Lisowskiemu w nagrodę dwie wioski. Dwulicowa polityka królewska wobec nich (Zygmunt III potajemnie wydawał im rozkazy, by potem się ich wypierać z obaw przed rokoszem) dodatkowo komplikowała tę sytuację. Wkrótce okazało się, że lisowczycy są dogodnym kozłem ofiarnym zarówno dla króla, jak i rozmaitych łowców kaduków, a po roku 1624 traktowanie wszystkich lisowczyków jak złodziei zwyczajnie zaczęło się opłacać, bo można było bezkarnie ich zabić i złupić, jako że oficjalnie zostali wyjęci z spod prawa.

Żołnierze wyklęci – to według definicji [Kazimierz Krajewski, dr Tomasz Łabuszewski, „Nasz Dziennik”, 1 marca 2011, Nr 49 (3980)] – ludzie skazani na zapomnienie, na nieistnienie w społecznej świadomości. Przez dziesięciolecia zniesławiani, opluwani, wykluczeni z narodowej pamięci… Czyż nie to samo można odnieść do lisowczyków?


Homo lisovianus

„…to synonim człowieka bez czci i wiary, który raczej niszczy, niż tworzy, toteż mało kto wie, że lisowczycy pozostawili po sobie znacznie więcej, niż tylko splądrowane miasta. Najtrwalsze piętno odcisnęli w piśmiennictwie: do lisowczyków i o nich samych pisali monarchowie, hetmani, wysocy dygnitarze polscy i zagraniczni, nie licząc korespondencji szlachty oraz listów i innych pism wychodzących spod ręki samych elearów, a także różnych nowin, relacji, awiz, wzmianek w diariuszach, pamiętnikach itp.…" Wokół elearów polskich już współcześnie powstała dość pokaźna literatura i można się zdziwić, jak wiele utworów z tamtego okresu traktuje o lisowczykach, zarówno sowizdrzalskich, jak i tych należących do literatury wysokiej (łącznie z epopeją Wojna chocimska Wacława Potockiego). Żadna inna formacja wojskowa XVII wieku, nawet ciesząca się największą estymą husaria, nie może poszczycić się bezpośrednią z nią związanym działem piśmiennictwa, a lisowczycy owszem” [Władysław Magnuszewski, Z dziejów elearów polskich, Warszawa-Poznań 1978, s. 180]. Wcale nie rzadkością były peany na cześć lisowczyków w rodzaju poematu Bartłomieja Zimorowica:

Mężów walecznych śpiewam, których Mawors krwawy
Z dyjamentu ukował dla swojej zabawy,
Wlawszy na nie potyczki i gęste zwycięstwa,
Dziedzicami poczynił je swojego męstwa…

Sami lisowczycy stworzyli co najmniej dwa pamiętniki – Przewagi elearów polskich kapelana Dębołęckiego oraz pamiętnik chocimski pana Zbigniewskiego, jeśli nie liczyć pamiętników panów Paska i Łosia – żołnierzy Czarnieckiego. Zachowała się również w wielu odpisach słynna mowa pułkownika Kleczkowskiego podczas witania cesarza Ferdynanda II w Wiedniu 1620 roku i druga, będąca jego pożegnaniem ojczyzny. Prawdopodobnie sami lisowczycy byli również autorami obozowych rymowanek, zebranych przez Władysława Magnuszewskiego w antologii Wiersze o lisowczykach [Miscellanea Staropolskie, w: „Archiwum Literackie”, VI, Wrocław 1962]. Zaś już zupełnym ewenementem jest oryginalny kodeks wojskowy, wydany dla pułku lisowskiego w roku 1623 przez Stanisława Strojnowskiego, znany pod nazwą Artykułów głogowskich. I ilu z nas wie, że powiedzenie „co ma wisieć, nie utonie” początkowo dotyczyło właśnie lisowczyków, którzy nie mogli przecież potonąć w Renie, skoro w Polsce czekał na nich stryczek?

W sferze bardziej materialnej lisowczykom zawdzięczano następujące wynalazki: 

– wąskie spodnie do jazdy konnej. Wcześniej znano jedynie szerokie hajdawery (na Wschodzie) i obcisłe spodnie lub bufiaste „pantalony” do kolan i pończochy (na Zachodzie). Toteż w roku 1622 na widok lisowczyków Austriacy dziwili się: „czemu pludry [u nich] tak wąskie jako rękaw?” Anonimowy autor wierszyków o lisowczykach z pierwszej połowy XVII wieku tak opisał ich umundurowanie: „…nie ma żadnych pluder ani też pończochy, jeno w jakiś rękaw włożył swoje nogi…” Jeszcze kilkadziesiąt lat później anonimowy poeta narzekał: „…wieręć, nie masz co tych pluder lubić, czas by lisowski już ten strój zagubić”. Jak widać, dobrze zdawano sobie sprawę z proweniencji tego wynalazku. 

– „łaszczówka”. Typowo szlachecka fryzura z podgolonym karkiem i czupryną, modna w środowiskach ziemiańskich do początków XIX wieku. Relacja z 1623 roku opisuje fryzury lisowczyków tak: „czemu głowy golą, czemu wszystką ogoliwszy, czuprynę zostawiają?” Anonimowy wiersz o lisowczykach dodaje: „…bo też i na głowie nie ma włos długiego, jeno jeden czupryn, a wszystki gołego”. Sama nazwa pochodzi od nazwiska Samuela Łaszcza, znanego awanturnika i pułkownika jazdy kozackiej, który ją rozpropagował (w kwietniu 1635 roku Łaszcz wraz z Mikołajem Moczarskim zostali mianowani przez króla dowódcami ekspedycji lisowskiej „na cesarską”, byłby więc i Łaszcz lisowczykiem, gdyby nie wymówił się obowiązkami w Prusach). 

– małe siodło i półdosiad. Lisowczycy są podobno twórcami nowej techniki jeździeckiej, będącej wypośrodkowaniem pomiędzy tradycjami Wschodu i Zachodu. Pozwalała ona zarówno odciążyć konia w celu uzyskania większej szybkości i zwrotności, przez użycie lekkiego siodła na wzór tatarski i zastosowanie półdosiadu (anonimowy wiersz opisuje to obrazowo: „…choć ma taki siodeł bardzo malutkiego, nie dość by go na półdupka niemieckiego…”), jak również zapewniała doskonałe panowanie nad koniem dzięki szkoleniu, które trwało dwa lata (podczas gdy konie husarskie wdrażano do służby po kilku miesiącach szkolenia). Relacja z roku 1623 mówi o wojsku lisowskim: „czemu wędzidła u koni tak małe? Jako na nich tak bystre konie utrzymują, jako nie spadną z tak małych siodeł, jako na nich mogą siedzieć? Czemu się po koniu w biegu pokładają?” i dalej: „czemu pogwizdują?” Konie lisowskie przyuczano nie tylko reagować na komendy wydawane gwizdem, lecz również pokonywać rzeki wpław oraz służyć jako osłony strzeleckie dla jeźdźców – co, jak wiadomo, wchodziło w zakres szkolenia koni ułańskich do najnowszych czasów. Wystarczy wspomnieć słynne przeprawy lisowczyków wpław przez Ren pod Drusenheim (1622), przez Dunaj pod Wiedniem (1620), czy wreszcie przez cieśninę bałtycką pod Koldingą w 1656 i nieco później przez rzekę Druć, nie mówiąc już o stałym patrolowaniu wysp na Renie i brawurowym przepławieniu całego stada koni palatyna reńskiego z jednej z nich.

Ponadto lisowczycy, jako stali bywalcy na Zachodzie, przywozili do kraju liczne nowinki techniczne i dotyczące mody, ponieważ prócz koni, ich zainteresowaniem cieszyły się także ubiory i broń, których rabunek nie uchodził wówczas za złodziejstwo, a jedynie za słusznie się należący łup wojenny. Pamiętajmy również o ich odkryciach geograficznych: to dwaj lisowczycy (a wcale nie hrabia Beniowski czy pan Sieroszewski) byli pierwszymi historycznie poświadczonymi Polakami na Syberii. Już w 1620 roku, w swej słynnej mowie do cesarza austriackiego, pułkownik Kleczkowski wspominał niedawną wyprawę całego pułku na Północ: „…poszliśmy ziemią, której podobno końska nie deptała noga (…). Tam dopiero kraje nowe, różne narody – i w czuwaniu nam niezwyczajne, i do zmówienia się niepodobne – znalazłszy, szablą się tylko hasło dawało, żeśmy nie ich pobratymowie…” Mamy na tę ich bytność na dalekiej północy dowód: jak zauważa Mariusz Wilk w Wołoce, na trenach czudzkich kupcy angielscy odnotowali w roku 1618 słowo bizabi, będące pozostałością po lisowskim haśle „bij-zabij”.

A co lisowczycy dali Zachodowi? Pomijając lekkie, wygodne dla koni siodła polskie, które stały się później wzorem dla całej Europy XVIII i XIX w. [za: Jerzy Teodorczyk, Wojskowość polska w pierwszej połowie XVII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 180], wkład lisowczyków w europejską sztukę wojenną trudno przecenić. Do czasu konfliktu prasko-wiedeńskiego rola kawalerii na polach bitewnych Europy nieubłaganie malała, ustępując miejsca łatwiejszej w utrzymaniu i dysponującej większą siłą ognia piechocie. Jazdę uważano za broń przestarzałą i nieużyteczną w nowoczesnej wojnie; dopiero wojsko lisowskie z jego mobilnością i siłą ognia, bez trudu rozbijające zarówno piechotę, jak i jazdę przeciwnika, pokazało, jak we właściwy sposób wykorzystać potencjał kawalerii. Pod wpływem zetknięcia z lekką jazdą lisowską (i porażek z nią) Gustaw Adolf zreformował swoją kawalerię, odrzucając karakol i wprowadzając szarże na białą broń, a po nim podobne innowacje wprowadzili inni europejscy dowódcy [zob. Jan Wimmer, Piechota w wojsku polskim XV-XVIII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 171].


Konie i lisowczycy

Z racji taktyki, opartej na gwałtownych szarżach kawaleryjskich, i poruszania się komunikiem (bez wozów taborowych) koń w każdej liczbie znajdował zastosowanie w wojsku lisowskim, toteż szacuje się, że każdy żołnierz prowadził ze sobą około 10 koni – jucznych oraz pod wierzch dla siebie i czeladzi, a na każdą chorągiew przypadały dodatkowo konie sztabowe, wiozące kancelarię, medykamenty itp. „Na co tak wiele koni w wojsku i tak wiele chłopiąt?” – pytali lisowskiego kapelana w roku 1622 dworzanie arcyksięcia Leopolda. Konie stanowiły ulubiony łup ciurów lisowskich i żadne stado nie było przed nimi bezpieczne, łącznie ze sławną stadniną palatyna reńskiego Fryderyka, skrzętnie ukrytą na jednej z wysp Renu, którą na polecenie arcyksięcia Leopolda lisowczycy wytropili, uprowadzili (przepławiając fryzy po kilka między swoimi końmi, nawykłymi do pływania) i dostarczyli dowództwu.

Zgodność wielu relacji wskazuje, że lisowczycy w jakiś sposób selekcjonowali konie do służby. Wymuszał to ich sposób walki, preferujący konie szybkie i wytrzymałe na długie przemarsze (podczas rajdu wokół Moskwy w roku 1615 mieli przemierzać dziennie po 150 km, jeszcze po drodze paląc miasta i zdobywając zamki), a zatem raczej drobne, niż masywne. Tak też są opisywane: "Lisowski zaś ma szkapa marnego jak dudy, a lata jak wrona, choć tak bardzo chudy" – stąd też koń wyobrażony na obrazie Rembrandta Jeździec polski mógłby być zarówno rumakiem lisowskim, jak i koniem trupiobladym z wizji Apokalipsy. Według historyków koń wyselekcjonowany do służby w wojsku lisowskim miał być krzyżówką rasy arabskiej z rodzimą rasą polską: nieco od araba powolniejszy, ale za to wyższy, silniejszy, odporniejszy na zmiany atmosferyczne i złą paszę. Koń taki, odpowiednio ujeżdżony, był chyba najlepszym wierzchowcem bojowym na początku XVII wieku w Europie [Jerzy Teodorczyk, Wojskowość polska w pierwszej połowie XVII w., w: Historia wojskowości polskiej. Wybrane zagadnienia, Warszawa 1972, s. 180].

Popularne wierszyki lisowskie przedstawiają tego konia niemal jako amfibię – czołg, Messerschmitt i U-Boot razem wzięte:

Nie ma tłusty freza, jeno chudy kobył,
To choć go wpaść w błoto, zaraz z niego dobył.
Dziwny to jest kobył: gdy go przyjść do wody,
Pływa jako kaczka, nie zamacza brody.
Kiedy widzi rowy albo jakie płoty,
Skaka bestia w górę bez wszelkich kłopoty.
Sam-go też Lisowski lata nim tak snadnie,
To w górę, to z góry, a nigdy nie spadnie.

Lecz chyba jeszcze więcej, niż ta rymowanka, o stosunku lisowczyków do swych koni mówi pewien wyimek z pamiętnika kapelana Dębołęckiego, który prócz poległych w bitwie ludzi wymienia: „…jeden też koń postrzelony, pana wyniósłszy [z bitwy], tamże na łące prosił o odprawę…” Przypomina się nam tarant Czarnieckiego, przyprowadzony do łoża umierającego hetmana, i deresz pana Paska, od pożegnania którego rozpoczyna się jego słynny pamiętnik:

Nie takieć nasze miało być rozstanie,
Nie z takim żalem ciężkim pożegnanie;
Tyś mię donosić miał jakiej godności,
A ja też ciebie dochować starości.

Kapelan lisowczyków kilka razy wspominał, że dostępne na Zachodzie „frezy”, czyli ciężkie konie rasy fryzyjskiej, nie nadawały się do służby w wojsku lisowskim z powodu małej wytrzymałości („…ciura, gdy mu koń ustanie, freza sobie na kilka mil – bo dalej nie wytrwa – pożyczy…”), co jednak nie znaczy, że nimi pogardzano – wracając z „cesarskiej” wojsko lisowskie było ponoć przedziwnie głośno dalekie, od obfitości kwiczących frezów. Ten kwik zresztą, tak irytujący kapelana, miał doprowadzić do niepowodzenia zasadzki pod Bystrzycą Kłodzką, gdyż fryzy ukrytej w lesie rajtarii zaczęły rżeć na widok nadjeżdżającej dragonii nieprzyjacielskiej, odbierając lisowczykom element zaskoczenia; można tylko przypuszczać, że ćwiczonym lisowskim rumakom nigdy by się coś takiego nie przytrafiło… (akapitowi zatytułowanemu pogardliwie „frezowata zasadzka” przeciwstawia kapelan kolejny pod nazwą „zacna koni elearskich czujność”).

Zamiłowanie lisowczyków do kolekcjonowania koni wzbudziło niepokój ich pułkownika Strojnowskiego, który w kodeksie wydanym dla wojska lisowskiego w Głogowie w roku 1622 zakazuje rekwirowania koni w liczbie większej, „…niż potrzeba do własnych potrzeb: iż to wielką obelgę czyni, gdy jeden kilka kobeł pasmem prowadzi” (pkt 42). Z drugiej strony fakt, że lisowczycy cały swój dobytek wieźli w jukach, znacznie zawężał możliwości rabunku, o jaki notorycznie ich oskarżano, a przynajmniej na taką skalę, jak czyniły to pozostałe wojska cesarskie: „…elearscy tylko szaty, konie, szpady i muszkiety – pisze, zapewne nie bez racji, kapelan Dębołęcki – a Niemcy zaś nie jeno to, ale i woły, krowy, cielęta, kozy, świnie, owce, indyki, kaczki, gęsi itd., nuż kotły, garnce miedziane, okna, misy, talerze różne, konewki, lichtarze, itd…” Takich łupów oczywiście nie dałoby się upakować w jukach na końskim grzbiecie, co nie oznacza, że lisowczycy wcale nie plądrowali – pamiętajmy, że wymuszenia na miejscowej ludności były podstawowym źródłem utrzymania wszystkich ówczesnych wojsk, nie tylko lisowskich, zaś podpalenia podstawową metodą zaprowadzania terroru, który stanowił statutową powinność lisowczyków. Najczęściej powtarzającym się zwrotem ze sprawozdania z wyprawy moskiewskiej w 1615 roku było: „…miastom spalił, a lud wysiekł” – a jeśli pułkownik Lisowski się tym chwalił w liście do Lwa Sapiehy, można przypuszczać, że tego właśnie odeń oczekiwano.

Zaciągając się na „cesarską” w roku 1619 lisowczycy wynegocjowali 15 zł kwartalnego żołdu, jednakże z warunkiem, że im wolno plądrować (jak donosił baron zur Wolckhenstein). Mieli zatem odgórne zezwolenie plądrowania, zagwarantowane w umowie, podobnie jak w roku 1615 w uniwersale mohylewskim. Dotyczyło to głównie żywności i odzieży (aczkolwiek pułkownik Strojnowski i przeciw szatom protestował, wydając swym żołnierzom zakaz noszenia strojów zagranicznych, „…gdyż takowe, prócz polskiego, stroje wstyd wojsku czynią i dla kilku wszystko wojsko za łupieżne poczytane bywa”; pkt 41); natomiast takie zdobycze, jak konie i broń, uchodziły za słusznie się należący łup wojenny, zwłaszcza po udanej potyczce. „A konie, i to zbiwszy pierwej nieprzyjaciela, biorą – pisał kapelan – a Niemcy żadnej rzeczy tak ruchomej, jako i nieruchomej nie przepuszczają, ale wszystko zabierają, co jeno mogą unieść…” Znajduje to poniekąd potwierdzenie w liście innego lisowczyka, Jana Czaplińskiego, spod Chocimia: „…wczoraj Pan Bóg pobłogosławił, że się kilku Turczynów wzięło i zdobycz chędoga dostała, szabel, koni, misiurek. I mnie się też dostało nieco, alem oddał Jmci Panu Hetmanowi…” A jeden z diariuszów chocimskich pod datą 19 września 1621 roku odnotował: „…w nocy lisowczycy na czatę chodzili i trzech Tatarów, tabunów koni, wołów po trosze zdobyli, i ci nas bardzo ratowali”.

Artykuły głogowskie Strojnowskiego były bardzo surowe, karząc nawet takie przewinienia, jak hałasowanie po capstrzyku (pkt 28), picie w rynsztoku (pkt 40), jeżdżenie konno w samej koszuli a tym bardziej nago (pkt 41), czy „nieobyczajne fukanie” na gospodarzy kwater (pkt 39), lecz jeszcze mniej pobłażania dla występków swych podwładnych miał poprzedni dowódca lisowczyków, Jarosz Kleczkowski. Według świadectwa księdza Tobiaszewskiego, zapewne kapelana pułku lisowskiego, osobiście pilnował on dyscypliny, „…iż każdy dwa razy pomyślał, nim się raptu dopuścił, abo i ukradł, co nie jego; nie baczył rodu i splendoru: winnych własnym piernaczem prał… na rogóżce przed namiotem wielkim w obozie kazywał na goły zad bizunów i do sta odliczać. Jedno tedy powiem: honoru chorągwi strzegł, a custodit [upilnował]”. Że nie jest to czyste schlebianie pułkownikowi, potwierdza hetman Żółkiewski, którego trudno podejrzewać o sprzyjanie lisowczykom: w liście z tego czasu (listopad 1619) pisał do króla: „…to świadectwo powinienem im dać, że póki tam przy mnie byli, skromnie się zachowywali, żadnych skarg ni od kogo na nich nie było. Niedopilnowanie porządku w pułku mogło zemścić się na samym dowódcy; za takie właśnie przewinienie został skazany na śmierć pułkownik Jaroszewski, a w wyroku hetman Krzysztof Radziwiłł stwierdza: ilekroć bywał przez mię upomniany, aby ekscesy karał, i ludziom ukrzywdzonym sprawiedliwość czynił, zawżdy mi omylną o swej czułości dawał sprawę upewniając, że tych zbytków tak starszy jako i towarzystwo gardłem przypłacili, co jednak in rei veritate nie było… [Przeto] osądziłem go z władzy mej hetmańskiej na gardło”.

Kończąc temat łupiestwa dodam, że niewiele jest przykładów lisowczyków, którzy by się dorobili wielkiej fortuny na wojowaniu, a nawet gdyby tak było, to i tak zawsze mogli zostać obrabowani po powrocie do kraju (jak to się przydarzyło kapelanowi Dębołęckiemu, który w zajeździe w Głogowie stracił wszystkie cenniejsze rzeczy, jakie przywiózł z zagranicy, łącznie z dwoma zwojami egipskich papirusów), albo też paść ofiarą łowców kaduków, co dosięgło pułkownika Strojnowskiego (który został rozstrzelany przez swych prywatnych oponentów w roku 1626). Zimą 1622 roku podczas spokojnego przekraczania Odry cała jedna rota lisowska została zdradziecko odcięta mostem zwodzonym od pozostałych i napadnięta przez mieszczan. Jak pisał Zimorowic – „…kozak bije, kozaka ubiją też czasem…” Nie tylko na lisowczyków słano pozwy, oni także składali protestacje, jak ta przeciw mieszczanom głogowskim z 21 stycznia 1623 roku (mieszanie mieli napaść i ograbić poczet pułkownika Strojnowskiego, przejeżdżający przez miasto, zabijając jednego z rannych żołnierzy), czy wcześniejsza skarga do hetmana z 28 lipca 1616 roku na okrutne pomordowanie kilku towarzyszy, a pacholików kilkudziesięciu w Czeczersku, co (na razie jeszcze uprzejmie) lisowczycy prosili ukarać urzędowo, inaczej sami podejmą starania, jak by się tej krwi niewinnej zemścić.

Inną sprawą były odwieczne problemy Rzeczpospolitej z wypłatą żołdu, a zdesperowani żołnierze często musieli siłą dochodzić swych praw. Po powrocie ze Słowacji w roku 1619 pieniądze otrzymała tylko część pułku, co doprowadziło do rozłamu wśród chorągwi – te pominięte w wynagrodzeniu zwróciły się ku przemyskim dobrom Jerzego Hommonaya, swego niedawnego hetmana, aby odebrać żołd samodzielnie. Po Cecorze wręcz odmówiono lisowczykom prawa do wypłaty wynagrodzenia, powołując się na kruczki formalne – nie dostali listów przypowiednich od hetmana, a zatem żołd im się nie należał (król jednak zniósł tę decyzję, ogłaszając, że żołdu nie dostaną jedynie dezerterzy, do których lisowczycy się nie zaliczali). Po Chocimiu paru zrozpaczonych lisowczyków słało wręcz do króla listy z prośbą o zapomogę, bo oprócz ran niewiele się dosłużyli, a nawet potracili to, co mieli – zwłaszcza konie, których wiele padło z głodu w trakcie oblężenia. Mimo tego pułk lisowski nie dołączył do konfederacji, jaką zawiązały po tej bitwie inne wojska koronne, by (grabiąc i terroryzując okoliczne dobra) domagać się wyższej pensji, i zadowolił się niewielkim żołdem przyznanym przez króla. Lecz na przyszłość lisowczycy wypracowali bardziej skuteczne rozwiązanie tego problemu: gdy podczas walk ze Szwedami w ujściu Wisły (1626) znowu nastąpiła zapaść w wypłacie żołdu, niespodziewanie przedarli się przez linie nieprzyjaciela i podjechali do Gdańska, by… zaoferować swe usługi Gdańszczanom, wychodząc z założenia, że prędzej doczekają się żołdu od bogatych mieszczan, niż od króla.

Całkiem odmienny stosunek, niż do koni, wykazywali lisowczycy do swoich ciurów. Jeden z nich, pan Czapliński, pisze w liście spod Chocimia, wspominając turecki ostrzał artyleryjski: „…we wszystek obóz nasz biją, a mianowicie w moję kuchnię. Nie idzieć mi wprawdzie o kucharza tak dalece, ale o garnki, bo sam o nie trudno. Wierzę, że im kiedy był nie spełnił [ów kucharz], bo co kula, to się oń oprze, a przecie co ma wisieć, nie utonie… Pomyślmy, ileż więcej żalu poświęcił pan Pasek swemu zabitemu dereszowi!”

Lisowscy ciurowie cieszyli się w Rzeczpospolitej jak najgorszą sławą. Większość skarg kierowanych na lisowczyków dotyczyła właśnie działalności ich ciurów: „…nie tak się ich panowie przecie prędko zwadzą z cudzą rzeczą” – pisał Bartłomiej Zimorowic. To oni mieli splądrować mienie dezerterów spod Cecory, wespół zresztą z Kozakami zaporoskimi, i dokonać pogromu kupców wołoskich pod Chocimiem (również z pomocą innych wojsk). Bartłomiej Zimorowic w wierszu Obyczaje ciurów kozackich kpił z ich cudownych zdolności: „…cuda okrutne robią, a między inszymi ślepe zamki umieją czynić widzącymi”. Zaś anonimowy poeta tak określał ich przedsiębiorczość: „…choćbyś schował w ziemię albo i pod skóry, przecie i to znajdzie ten sk… ciury”. Sam kapelan Dębołęcki, darzący żołnierzy lisowskich daleko posuniętą sympatią, narzeka na ich ciurów: „…kto się jednak chce nimi szczycić, Boże wybaw od nich Eleary, dla nienaruszenia ich sławy starej”. Toteż w kolejnych kodeksach wydawanych dla wojska lisowskiego (kłatowskim z 1622 r. i głogowskim z 1623 r.) ograniczano liczbę ciurów do trzech u jednego pana, to jest masztalerza, wyrostka i kucharza, aby nikt motłochu z sobą niepotrzebnego nie brał, ale tylko zdolną czeladź, a na dobre konie.

Jednak wierszowane epitafium, wystawione przez lisowczyków na mogile ich ciurów poległych pod Humiennem jesienią 1619 roku, prócz łupiestwa, zwraca też uwagę na ich zalety bojowe:

Tu leżą nie (…) Mazurzy, ani Tatarowie,
lecz jacyś niesłychani wydziercy ciurowie.
Kto pójdziesz mimo krzyż i wpodle tych kości,
przyznasz, że tacy ludzie niegodni litości,
więc im się tako stało, że wpadli do dziury,
przecie będą Węgrowie pamiętali ciury.

Nie można bowiem zapominać, że u lisowczyków ciurowie byli nie tylko sługami, lecz stawali do walki ramię w ramię ze swymi panami, uszykowani w „chorągwie ciurowskie” lub „znaki czeladne”. Używano ich do odwracania uwagi nieprzyjaciela podczas oskrzydlania i do wyciągania załogi z szańców w pierwszej fazie manewru „tatarskiego tańca” (jak miało miejsce pod Bystrzycą Kłodzką). Chcąc zdobyć twierdzę bez wsparcia piechoty i artylerii, lisowczycy musieli skłonić załogę do przyjęcia bitwy konnej, a do wywabienia obrońców spoza murów używano ciur, każąc im np. demonstracyjnie zarekwirować stada bydła należące do miasta (i pobić pastuchów), gdy reszta wojska w ukryciu czekała na reakcję załogi (tak zdobyto Wormację). Wiadomo z mowy pułkownika Kleczkowskiego, że podczas jednej z bitew, dla stworzenia pozornej przewagi liczebnej, lisowczycy powsadzali na wolne konie ciurów, każdemu z nich po kilka koni dawszy dla prowadzenia, na których maszkary na kształt chłopów nastrzępione siedziały, aby odwracali uwagę nieprzyjaciela od manewrów głównego wojska. Tak więc ciurowie, choćby z racji swej liczby, stanowili znaczne wsparcie wojska lisowskiego. W manewrze oskrzydlenia z obejściem pod Legnicą brało udział 15 chorągwi ciurowskich i tylko 12 „pańskich”, a że ciurowie bili się nie gorzej, niż ich panowie, potwierdza relacja spod Chocimia z 29 sierpnia 1621 roku: „Tatarowie… do ich szańców przypadli, a ciurowie niebożęta (bo sami elearowie wtenczas w sprawie stali) głowniami się tylko a garnkami odgrzebali. Duńcy [tj. kozacy dońscy], przypadłszy na onę głowienną wojnę, ciury posiłkowali, tak iż spólnie z nimi Tatary odparli”.


Zaporożcy i lisowczycy – bliźniacze formacje

Z powodu podobieństwa w obieraniu dowódcy i w obyczajach, lisowczyków często mylono z Zaporożcami, dla których rzeczywiście często byli „bratnią” formacją. Działali z nimi ramię w ramię podczas traktatów w Dywilinie (1618 rok), gdy współpracowali z kozakami Sahajdacznego w terroryzowaniu ziemi moskiewskiej, choć Zaporożcom przypadło południe państwa moskiewskiego, a lisowczykom Czapińskiego północ (wtedy to mieli dotrzeć aż nad Morze Lodowate); także w czasie kampanii chocimskiej Zaporożcy i lisowczycy stacjonowali w sąsiednich obozach, poza umocnieniami polsko-litewskimi, razem urządzając „wycieczki” do obozu tureckiego. „Podobno trudno było poznać garści pieprzu Elearskiego między korcem maku Zaporoskiego, ile kto w pole nie wyjrzał” – pisał kapelan Dębołęcki o ich komitywie z Zaporożcami pod Chocimiem i o trudnościach w odróżnieniu jednych od drugich… „o ile kto w pole nie wyjrzał”.

Tak jak Zaporożcy, lisowczycy słynęli z pokazów dżygitki (z tym, że u lisowczyków zwała się ona „kunszcikami lisowskimi”), z których najsławniejszy miał miejsce podczas przekraczania Renu w obecności dworu arcyksięcia Leopolda. Cechowała ich skłonność do ryzykanctwa i popisywania się („…mijając jedno miasteczko, przed którem na jednej stronie drogi na skale stało siła mieszczan z halabardami, niektórzy z elearów rozumiejąc, iż to nieprzyjacielscy byli – a chcąc pokazać, iżby się tam, choć tak wysoko, gdyby pozwolenie było, nie osiedzieli – zebrało się ich do dziesiątka, którzy na strzelenie z łuku od nich na drugą skałę, jeszcze wyższą, puścili się jeden za drugim grzyw końskich trzymając. Na którą cudownie wjechawszy, po niej harcowali…”), a nade wszystko fantazja, tak obca Niemcom, którzy z oburzeniem obserwowali, jak w Wiedniu w 1620 roku lisowczycy wjeżdżając do sklepów kupieckich, koniom dawali migdały i wino hiszpańskie. Toteż podczas pierwszego pobytu wojska lisowskiego na Zachodzie powszechnie uznawano ich za Zaporożców i pytano kapelana: „…co by to za naród kozacki? Daleko li ich ziemia za Polską? Jeśli mają swojego króla, jeśli szli przez Polskę i jeśli się też ich Polacy nie bali?” A uświadomieni, że to właśnie są Polacy, nie chcieli dać wiary, mówiąc: „…nie można rzec, aby to Polacy, bo tu często bywają, ale w takich szaciech jako my i twarzy łaskawej, a to porąbane…” Lecz cóż dziwić się Niemcom, skoro nawet Zimorowic w poemacie Żywoty Kozaków lisowskich każe swoim bohaterom rozmawiać po… ukraińsku.

Tymczasem skład narodowościowy i społeczny obu wojsk znacznie się różnił. Wiadomo, że wojsko zaporoskie składało się głównie ze zbiegłych chłopów i zubożałych mieszczan, dowodzonych przez zdegenerowaną szlachtę ruską, lecz w miarę czasu coraz rzadziej spotyka się wśród nich nazwiska szlacheckie, zastępowane stopniowo przez nazwiska chłopskie. Jeszcze w czasie dymitriad zasłynął ataman kozacki Jan Zarudzki, szlachcic spod Tarnopola, ale już dziesięć lat później pod Chocimiem pośród trzynastu pułkowników kozackich tylko jednego można podejrzewać o szlachectwo, a w połowie XVII w. Kozaków zaporoskich nazywa się już wprost „hultajstwem chłopskim” [zob. Władysław Tomkiewicz, O składzie społecznym i etnicznym Kozaczyzny Ukrainnej na przełomie XVI i XVII wieku, w: „Przegląd Historyczny”, t. XXXVII, Warszawa 1947, s. 250]. Natomiast w wojsku lisowskim służyła głównie drobna szlachta, a jedynie ciurowie rekrutowali się spośród chłopstwa. Kiedy w roku 1619 zaciągano lisowczyków na „cesarską”, baron zue Wolckhenstein przedstawiał ich arcyksięciu w liście: „…najsamprzód są Lisowczyki, wszyscy sama szlachta, przebrany żołnierz…” Potwierdzają to zestawienia składu osobowego późniejszych chorągwi lisowskich, gdzie znacznie przeważają nazwiska polskie i szlacheckie, aczkolwiek początkowo zdarzali się wśród nich również Tatarzy i sporo Dońców (których Lisowski otrzymał w 1614 roku w spadku po atamanie Andrieju Nalewajce), a także „Moskwicini”, Niemcy, Walonowie, Cyganie i Żydzi, był też ponoć nawet jeden Murzyn [zob. Władysław Magnuszewski, Z dziejów elearów polskich, Warszawa-Poznań 1978, s. 182].

Również pod względem uzbrojenia i taktyki lisowczyków i Zaporożców więcej dzieliło, niż łączyło. Wbrew romantycznej wizji Kozaczyzny, głównym rodzajem wojsk zaporoskich była piechota, a ulubionym manewrem – obrona pozycyjna z umocnionego taboru. Kozacy przemieszczali się wozami, które w razie potrzeby, powiązane łańcuchami i okopane, służyły jako fortyfikacja, spoza której Kozacy mogli się ostrzeliwać przez wiele dni (jak pod Ochmatowem w 1655 roku). Lisowczycy zaś nie posiadali wozów taborowych, poruszali się komunikiem, a ich siłą były gwałtowne szarże konne; i jeśli sprawdzali się w oblężeniach, to tylko jako atakujący. Walka w oblężeniu, jak pod Cecorą czy Chocimiem, powodowała zawsze duże straty wśród nich z powodu niedostatecznego uzbrojenia w artylerię (pod Chocimiem nie mieli żadnej, póki nie przyciągnięto im dwóch dział od królewicza Władysława).

Za to bardzo interesująca jest kwestia zbieżności barw wojskowych między lisowczykami a Niżowcami i ich spadkobiercami. Wojsko lisowskie tradycyjnie używało barw czerwono-czarnych i dokładnie te same kolory stały się potem barwami powstania Stieńki Razina przeciw władzy carskiej (lata 70. XVII w.) – na czele wołżańskiej flotylli Razina płynęły dwa okręty, czarny i czerwony, wiozące patriarchę Nikona i ocalonego carewicza, którzy mieli zająć miejsce dotychczasowego patriarchy i cara. Jak wiadomo, później barwy te przejął ukraiński ruch spod znaku UPA.


Ci, których diabeł się bał…

Lisowczyków i Zaporożców obawiano się nie tylko jako żołnierzy, ale również jako… czarowników, którzy zawarli pakt z diabłem. Nie bez powodu tak pod Cecorą, jak i Chocimiem kazano im biwakować poza głównymi obozami polskimi i nie posyłano im posiłków, nawet, gdy o nie prosili, a jeden z diariuszy chocimskich stwierdza zagadkowo: „…tamże dopiero z dział do Kozaków i Lissowskich parzyć poczęli, ale to ludzie z trzema duszami, niełatwo ich czarna dusza ujrzy i ubije…” Legenda przypisywała lisowczykom pewne nadprzyrodzone moce, takie jak odporność na zranienia, a nawet nieśmiertelność; kapelan Dębołęcki wspomina, że pytano go na Zachodzie, „…jeśli się ich broń albo kula ima?” Przywołajmy relację Jędrzeja Kitowicza z czasów panowania Augusta III o zaporoskich hajdamakach, którzy kule z samopałów zmiatają z siebie ręką jak komary, dlatego zabić ich można wyłącznie z łuku. Bartłomiej Zimorowic podaje diaboliczne uzasadnienie tej nietykalności „Kozaków lisowskich”: „…a żeby lepszy pokój aż do śmierci mieli, z piekłem wrzącym przymierze na dziesięć lat wzięli”. Podobne uzasadnienie przytacza nawet kapelan Dębołęcki, zmieniając nieco jego wymowę: „…dopiero heretycy plwali, mówiąc: (…) tego szelmy polskiego nie masz od tego świata precz, bo go Pan Bóg nie chciał do nieba, a diabeł się go bał [wziąć] do piekła, coby [mu] go nie zepsował”. Toteż relacje protestanckie przedstawiają pułkownika Lisowskiego jako czarnoksiężnika, potrafiącego zmieniać kształty, prowodyra złowrogich diabłów-lisowczyków, a moskiewskie Opisanije Szymona Azarina dodaje do tego kilka cudów – wypadków, jakim mieli ulegać pułkownicy lisowscy pod prawosławnymi monastyrami, widoma oznaka Bożej ręki (Lisowski miał niespodziewanie stracić przytomność podczas oblężenia klasztoru Troickiego, Czapiński zaś miał zostać zabity przez klasztornego pachołka itd.).

Pamiętnik kapelana Dębołęckiego wyjaśnia, skąd brały się legendy o lisowskiej nieśmiertelności. Zaważyła tu taktyka „tatarskiego tańca”, czyli udawanej ucieczki w rozsypce i nagłego nawrotu, chętnie stosowana przez lisowczyków, a nieznana na Zachodzie. Czasami, jak pod Humiennem, manewr ten był rozłożony na dwa dni, a lisowczycy wracali z kontruderzeniem dopiero, gdy przeciwnicy byli już upojeni zwycięstwem i zawartością baryłek z lisowskiego obozowiska. Niekiedy do dowództwa przeciwnika biegły już wieści o zwycięstwie, by następnego dnia okazywało się, że Polacy nie zginęli, a zgubili, i nie swoich, a Węgrów. Jak podsumowuje kapelan: „…od tego czasu rozumieli, a nawet i w głos mawiali, że iż choć ich nieraz pozbijamy, to znowu zmartwychwstaną, zaczem szkoda ich drażnić; bo lubo przegrywają, to przecie imając, wiążąc i bijąc, lubo wygrywają, to jeszcze gorzej. Zgoła jako diabeł śle go, z obydwu stron rogatego”.

Pomocne w tworzeniu legendy były także wypadki przydarzające się poszczególnym żołnierzom. Dalsza część historii o lisowczykach, którzy wjechali na skałę dla postraszenia mieszczan bamberskich, mówi, że jeden z nich spadł razem z koniem jak z najwyższej kamienicy, lecz po chwili otrząsnąwszy się oboje, wsiadł na konia i zaraz po polu biegał. „Zatem oni [mieszczanie] rozumiejąc, iż to tak wszyscy pospolitym obyczajem i ich konie szwankować nie mogą (…), krzyczeli (…) winszując mu zdrowia i ciesząc się z takiego ludu na pomoc katolikom”. W innym miejscu pamiętnika kapelana przytoczona jest podobna historia o pacholiku, który wpadł w ręce niemieckich chłopów, a ci, nim go powiesili, wypytali go dokładnie, jeżeli on człowiek, jeżeli zna Boga, jeśli umiera itd. Upewniwszy się, że mają do czynienia z człowiekiem, a nie siłą nieczystą, zaprowadzili go na skałę szubieniczną celem powieszenia, a wtedy pacholik wyrwał się im i skoczył w nurt Luthery (a potem przez trzy dni gonił swój pułk), „..mniemanie po sobie zostawując, iż wszędy się tak umieją od śmierci wykręcić i że ich zatem szkoda było drażnić”.

Gadki tego typu stały w oczywistej sprzeczności z faktem, że u lisowczyków śmiertelność była najwyższa spośród wszystkich rodzajów wojsk, a ich kadra oficerska wymieniała się niemal co sezon; jeśli takie straty ponosił korpus dowódczy, można sądzić, że wśród niższych szarż było jeszcze gorzej. Pułkownik Lisowski padł na apopleksję w roku 1616 pod Starodubem; jego brat zginął w niewyjaśnionych okolicznościach dwa lata później; następny dowódca, Czapiński, poległ pod Moskwą w październiku 1618 roku; Rogawski został ciężko raniony pod Cecorą w 1620 roku; Kleczkowski zginął pod niemieckim Horn w marcu 1620 roku, trafiony kulą z muszkietu; Rusinowski, ciężko ranny pierwszego dnia bitwy chocimskiej, nie dożył końca oblężenia; Strojnowski zginął w roku 1626 jako ofiara „łowców kaduków”… Porównajmy to z takim pułkownikiem husarskim, Marcinem Kazanowskim, który bez szwanku wyszedł z wojny inflanckiej (1600-1605), potem wojował pod Kłuszynem, Moskwą, Cecorą, Chocimiem, by wreszcie zostać hetmanem wielkim koronnym i zdobywcą Smoleńska w wojnie 1633 roku. U lisowczyków skład osobowy kadry dowódczej zmienia się rokrocznie, a większość oficerów z roku 1617 w roku 1621 już nie żyje. Spod Cecory wróciło 700 lisowczyków z 1500 (a ujawniło się zaledwie 50, z obaw przed stryczkiem), w Chocimiu pod koniec września z 1200 lisowczyków zdolnych do walki pozostało kilkuset, przy czym poległ ich pułkownik i dwóch rotmistrzów. Opisując szturm Moskwy w roku 1618 Jakub Sobieski podaje: „…w koniach szkoda i u lisowczyków, i u rajtarów przecie była, i ludzi nam nastrzelano, zwłaszcza z wojska lisowskiego…”

Oprócz nieśmiertelności, lisowczykom – zawodowym żołnierzom – przypisywano też nadludzką intuicję w sytuacjach kryzysowych. Opisując pogrom pod Enzersdorfem, gdy na obóz pijanych lisowczyków napadli powstańcy węgierscy, kapelan zaznacza: „…rzecz też uważenia godna, jako to wojsko, a co większa i ciurowie jego, tak roztropni są ludzie czasu potrzeby, co w kwaterze dopijając ledwie jeden drugiego widział [!], skoro ich (języka niewiadomych, pól i lasów nieświadomych) o północy tak rozgromiono… wnet potem, godzina albo dwie na dzień, wszyscy się nie inaczej, pewnie tylko węchem zgromadzili…” Ów „psi węch” charakteryzował ciurów lisowskich także w bardziej przyziemnych sprawach: „…ja wierzę, że on ma coś w nosie, bo tak wnet wynajdzie, jako pies po rosie…” – pisze anonimowy poeta o niemożności ukrycia czegokolwiek przed lepkimi rękami ciurów.

Na koniec przytoczmy jeszcze jeden przykład lisowskich „czarów”, zawarty w anonimowym wierszu:

…Naszego Niemki tak dobrze zaczarował,
Iż bardziej onego niż nas umiłował.
Teraz niecnotliwy ten Niemki naszego
Nad matki, nad ojca woli lisowskiego.
Chociaż widział strzałki, iż ma tak ostrego,
Przecie on łakomszy tym bardziej na niego.
Chociaż widział kopię jak diabli strasznego,
To nasz Niemki umieć zmiękczyć do wszystkiego…

Jak widać, wiele się zmienia, tylko nie żołnierskie przechwałki…


Rycerze Chrystusa

Nazwanie lisowczyków zakonem rycerskim może brzmieć jak prowokacja w kontekście ich domniemanych zbrodni i paktu z piekłem, a jednak trudno zaprzeczyć, że byli oficjalnym ramieniem zbrojnym zakonu rycerskiego pod nazwą Zgromadzenia Rycerzy Chrystusowych (Milites Christi), założonym w roku 1619 przez Michała hrabiego Althanna, austriackiego dyplomatę i wojskowego, który pośredniczył między cesarzem Austrii a królem polskim w zaciągu wojsk na pomoc Wiedniowi. Zakon miał na celu obronę wiary katolickiej przed zagrożeniem ze strony herezji i islamu (łącznie z wykupywaniem jeńców z niewoli tureckiej) i zrzeszał całą niemal katolicką elitę europejską: należeli do niego między innymi cesarz Ferdynand II i król Zygmunt III, a także wielu polskich i austriackich dostojników – książę Samuel Korecki, hetman Stanisław Lubomirski, Łukasz Opaliński, Albrecht S. Radziwiłł, by wymienić najbardziej znanych.

Teoretykiem, opiekunem duchowym i głównym ideologiem zakonu był franciszkanin Wojciech Dębołęcki z Konojad, doktor teologii, pisarz, kompozytor (jako pierwszy wprowadził w Polsce technikę basso continuo do kompozycji organowych) i lingwista, a w latach 1621-1623 kapelan jednego z pułków lisowskich, dzięki któremu mamy relację z pierwszej ręki o poczynaniach lisowczyków na wojnie trzydziestoletniej. Kapelan Dębołęcki był autorem pamiętnika Przewagi elearów polskich, co ich niegdy lisowczykami zwano, wydanym „na gorąco” w roku 1623, w którym wychwalał dokonania lisowczyków w walce z „kacerzami”. Po kampanii roku 1622, za jego staraniem, powołano nawet specjalny kościół elearski w Pradze czeskiej, pod wezwaniem św. Idziego, podarowany lisowczykom i całemu narodowi polskiemu przez kapitułę praską, gdzie odprawiano msze za żywych i poległych żołnierzy katolickich [zob. Władysław Magnuszewski, Kondotierska wyprawa nad Ren, w: Odrodzenie i reformacja w Polsce, XVII, 1972, ss. 134-135].

(Analogicznie, również Zaporożcy mieli swój zakon rycerski, Kijowskie Bractwo Bohojawleńskie, utworzone w roku 1615 jako reakcja prawosławia przeciw unii brzeskiej. Należała do niego spora liczba ukraińskiej szlachty, duchowieństwa i mieszczan, a opiekę zbrojną nad bractwem sprawowało wojsko zaporoskie, ponieważ pod aktem założycielskim podpisał się ataman Sahajdaczny z całym wojskiem – ten sam, który potem walczył ramię w ramię z lisowczykami pod Chocimiem. Bractwo miało nawet własny kościół w Trechtymirowie koło Kaniowa, tak zwany kościół kozacki, gdzie przechowywano skarbiec wojska zaporoskiego [zob. Natalia Jakowlenko, Historia Ukrainy do końca XVIII w., Lublin 2000, ss.175-177]).

Zauważmy, że lisowczycy nigdy w swej historii nie walczyli przeciwko krajom katolickim, nawet jako najemnicy. A jeśli zdarzyło im się raz splądrować katolicką Lotaryngię, to tylko dlatego, że wiele tamtejszych miejscowości nosiło w nazwie słowo „luter” (Kaiserslutern, Luterek, Luterburg), co wedle relacji kapelana miało ich zmylić. Abstrahując jednak od wizji „wojowników bożych” przedstawionej w pamiętnikach kapelana, również Bartłomiej Zimorowic opisuje ich posłannictwo podobnie:

…Nie litowałeś dusze twej wylać przez rany,
bijąc po wszystkich stronach waleczne pogany.(…)
A żeby heretycy ślepi nie błądzili,
Wyście je od złej drogi za łeb odwodzili,
Wyście lutrom do nieba porobili mosty,
Obudziwszy pokutę i wskrzesiwszy posty. (…)
Słusznie się też was boją, słusznie dla was trwożą,
Słusznie was nazywają dziwną pomstą Bożą.

A po bitwie białogórskiej (1620), w której stronnictwo katolickie odniosło wielkie zwycięstwo nad heretykami, anonimowy autor pisał:

Tu szesnaście tysięcy Czechów legło krwawie,
Kędy męstwo lisowskich zakwitnęło w sławie;
Skąd wziąwszy dzielność śmiałą, męstwem słyną wszędzie,
Dobry znak, Pan Bóg z nami, któż przeciw nam będzie?

Zaś zupełne obojętne lisowczykom źródło, jakim są żywoty świętych, podaje inny epizod z wojny trzydziestoletniej: kiedy w roku 1620 pułk lisowski zdążał pod Wiedeń, proboszcz Skoczowa, znając reputację najemnych żołnierzy, aby obronić swe miasto przed splądrowaniem zarządził procesję z Najświętszym Sakramentem naprzeciw lisowczyków. Ci pozsiadali natychmiast z koni i poczekali na klęczkach, aż procesja przejdzie, a potem… pojechali dalej, całkiem się w Skoczowie nie zatrzymując [Feliks Koneczny, Święci w dziejach narodu polskiego, Kraków 1985, s. 159]. Czy to zdarzenie przystaje do popularnego wizerunku lisowczyka, u którego zamiast sumienia – kieszenie?


Lisowczyk w cywilu

Co robił lisowczyk po definitywnym powrocie z „cesarskiej”? Zdobycze, jakie mieli zagarnąć w krajach cesarskich, były podobno tak bajeczne, że bez trudu powinny zabezpieczyć ich finansowo już do końca życia. Rzeczywiście niektórym udało się dzięki tym wyprawom wydźwignąć finansowo, a nawet dochrapać szlachectwa, jak Idziemu Kalinowskiemu, wcześniej znanemu jako Iśko Kalyna. Jednak los większości lisowczyków bywał zupełnie inny.

Jeśli nawet udawało im się przeżyć do końca kampanii, co w wojsku lisowskim wcale nie było takie łatwe ani częste, żołnierze musieli liczyć się z tym, że po powrocie do kraju prędzej czy później dosięgnie ich wyrok infamii z roku 1624 i padną z ręki jakiegoś łowcy kaduków albo innego banity, który w ten sposób zechce uzyskać ułaskawienie (spotkało to pułkownika Strojnowskiego w roku 1626). Lepiej było nie opuszczać oddziału zbyt pochopnie, lecz o ile akurat nie toczyła się jakaś wojna i król nie potrzebował wojsk lisowskich, przemieszczanie się zorganizowanymi rotami podpadało pod konfederację i groziło uderzeniem wojsk koronnych (jak było w latach 1620 i 1625). Gdyby jednak usłuchać rozkazu królewskiego o rozejściu się „z kupy” i rozjechaniu do domów, można było zostać napadniętym przez spokojnych mieszczan, wśród których krążyły legendy o lisowskich łupach (jak było w roku 1622 w Głogowie). Co zatem pozostawało?

Zacznijmy od drogi legalnej (a więc „prawem”, jak to określał Władysław Łoziński). Tylko nieliczni znaleźli zatrudnienie w regularnej armii koronnej; za szczęściarzy mogli się uważać Mikołaj Moczarski i Idzi Kalinowski, dowódcy wypraw na „cesarską” z lat 1623-1626, walczący w Italii przeciw Wenecjanom i broniący Lombardii przed wojskami francuskimi, którzy w roku 1626 zostali wezwani do kraju z powodu wojny ze Szwecją. Wsławili się w walkach o ujście Wisły – Moczarski zdolnościami dowódczymi, Kalinowski niekarnością, za którą został wytrąbiony z wojska i zapewne padł ofiarą łowców kaduków, bo słuch o nim ginie. Moczarski natomiast doczekał się godności pułkownika husarskiego w wojnie z Moskwą w latach 1633-1634, a jego postać posłużyła za pierwowzór Kmicica z Potopu: watażka i przywódca hultajskiej „kompaniji”, który dzięki osobistym zaletom awansuje na regularnego pułkownika JKM. Na „cesarską” Moczarski już więcej nie chciał chodzić, mimo że król proponował mu to w roku 1635 jako doświadczonemu dowódcy lisowczyków: odmówił, tłumacząc się nieprzyjemnościami, jakich miał doświadczyć podczas ostatniej wyprawy. Miał zresztą dobre przeczucie, gdyż jego zastępca Noskowski, który poprowadził kontyngent lisowczyków do Austrii, nigdy nie doczekał się wypłaty żołdu za tę kampanię.

Nieco inaczej potoczyły się losy rotmistrza Drużbica, po powrocie z „cesarskiej” zdegradowanego przez hetmana polnego Krzysztofa Radziwiłła do rangi towarzysza (w tym samym procesie jego pułkownika Jakuszewskiego skazano na rozstrzelanie). Jednak służąc w Inflantach Drużbic odznaczył się na tyle, że pozwolono mu złożyć przed królem zdobyte sztandary szwedzkie na sejmie roku 1623, a hetman obdarował go w nagrodę ekonomią.

Doświadczenie nabyte w wojsku lisowskim przydało się do walk z Tatarami, których wielki najazd z zimy roku 1623/1624 odpierał Walenty Rogawski na czele roty lekkiej jazdy w szeregach armii hetmana Koniecpolskiego. Także Stanisław Łahodowski, rotmistrz lisowski z roku 1619, oraz Paweł Czarniecki, który wraz z kilkoma braćmi udawał się na „cesarską” w latach 1619-1621, zasłynęli jako niezrównani pogromcy Tatarów. Obaj brali udział w zwycięskiej bitwie z ordą budziacką Kantymira pod Martynowem; Łahodowski miał tam uderzyć na Tatarów jako pierwszy ze swą rotą. Paweł Czarniecki walczył potem ze Szwedami o ujście Wisły i pod Gniewem jako pułkownik kozacki w wojsku hetmana Koniecpolskiego. Podobnie jak Moczarski, z powodzeniem stosował taktykę lisowską przeciw mało mobilnym wojskom szwedzkim (jego specjalnością były walki podjazdowe i zwiad), zmuszając Gustawa Adolfa do zreformowania swej armii. Ceniono go za niepospolitą odwagę i talent dowódczy – pod Hammersteinem miał ze swym pułkiem znieść kilkakrotnie silniejszy oddział przeciwnika. W 1629 roku znowu poprowadził wojska lisowskie na „cesarską”, lecz wrócił cztery lata później, by pospieszyć z królem Władysławem IV przeciw Moskwie.

O karierze w wojsku koronnym jego młodszego brata Stefana nie trzeba nikogo oświecać. Fakt, że były lisowczyk, prowadzący wojsko lisowskie na „cesarską” w latach 1630-1631, jako jedyny w historii nie-magnat dosłużył się godności senatora (jako wojewoda ruski i hetman polny koronny), mówi sam za siebie.

Inną drogą poszedł kolejny z braci Czarnieckich, Dobrogost, również zaczynający służbę w szeregach lisowczyków, który po powrocie do kraju, nie godząc się na demobilizację, przeszedł ze swoim oddziałem na Zaporoże i został pułkownikiem wojska zaporoskiego. Jego brat Marcin, wróciwszy z „cesarskiej” w 1625 roku, najął się na służbę w prywatnych wojskach Wiśniowieckich, gdzie służył najpierw jako rotmistrz, później pułkownik.

Lecz jeśli nie wojsko, to co? Tu wchodziły w grę metody „lewe”. Umiejętności nabyte w wojsku lisowskim przydawały się także w życiu cywilnym, a wśród szlachty tego czasu modne stało się wynajmowanie lisowczyków jako specjalistów od „mokrej roboty”, zwłaszcza w zatargach z sąsiadami. Najsłynniejszym tego rodzaju fachowcem był Jacek Dydyński, zwany Jackiem Nad Jackami, który zawodowo organizował zbrojne zajazdy; służył synom „Diabła” Stadnickiego, potem ich przeciwnikowi Korniaktowi, następnie Krasickim, potem ich przeciwnikowi Sanguszce, zmieniając strony z łatwością lancknechta. O profesjonalizmie Dydyńskiego świadczy fakt, że zajazdy organizował po wojskowemu: z famulusów [służby], hajduków, kozaków, Serbów i Tatarów pod chorągwiami i z bębnami, z posiłkami w postaci chłopów zebranych z kilkunastu wsi i uzbrojonych w kosy, a o jego lisowskiej przeszłości mówi sposób postępowania: „…otacza dwór… bierze szturmem, pali gumno ognistymi strzałami, puszcza z dymem całą wieś, zabiera stadninę…” Innym tego typu fachowcem był Mikołaj Tarnawski, również były lisowczyk, który zresztą w pewnej chwili został wynajęty przeciw Dydyńskiemu i srodze go poturbował.

Była też trzecia droga. Można było nawiązać do globtroterskich tradycji pułku i wyruszyć na podbój nowych ziem. Na wschodzie czekała cała Syberia do odkrycia, a car Michał chętnie przyjmował każdego, kto ofiarował się zdobywać te ziemie pod jego panowanie. Przynajmniej dwaj byli lisowczycy (przebywający w niewoli moskiewskiej) odpowiedzieli na ten odzew: Samson Nowacki, dowodzący wyprawą pacyfikacyjną znad Dolnej Tunguzki po Jenisej i Lenę w latach 20. XVII wieku, oraz Antoni Dobryński, który w latach 30. zbierał dla cara kontrybucje nad Leną. Nie był to bynajmniej łatwy spacer przez tajgę – jednej zimy Dobryński stracił połowę swoich ludzi w walkach z tubylcami, którzy nie bardzo chcieli oddawać futer inaczej niż na zasadach handlu, a kozacy wzorem Kleczkowskiego mogliby powiedzieć, że „…szablą się tylko hasło dawało, żeśmy nie ich pobratymowie…”

Inny lisowczyk, Piotr Grzybowski, zasłynął jako organizator ruchu chłopskiego w Wielkopolsce, a jeszcze inni – jako specjaliści od przewrotów – namawiali w Wiedniu w roku 1624 samozwańca Aleksandra Jachiję (podającego się za syna sułtana Mahometa III) do wyprawy na Turcję w celu obalenia młodego sułtana Osmana i przejęcia tronu tureckiego: nie tylko przekazali mu cenne wskazówki, jak to się robiło w Moskwie za czasów dymitriad, lecz także uzyskali dla niego realną pomoc wojsk zaporoskich w sile 18 tysięcy Kozaków (!) oraz Tatarów krymskich Szachin-gereja. Jak widzimy, lisowczycy szukali dla siebie różnych nisz i mało który po prostu „osiadał na roli”, korzystając z przywiezionych z zagranicy „łupów”. Czyżby dlatego, że tych łupów wcale nie było aż tak wiele? A może wynikało to tylko z faktu, że „kto raz był żołnierzem, pozostanie nim na zawsze”, jak głosiło niemieckie porzekadło z czasów Republiki Weimarskiej?


 Czy Jeździec polski Rembrandta przedstawia lisowczyka?

Na koniec zagadnienie nurtujące historyków sztuki od przynajmniej dwustu lat: kogo przedstawia portret konny, jeden z dwóch namalowanych przez Rembrandta, znany pod nazwą Jeździec polski? Historycy wojskowości uważają, ze żołnierza wojsk lisowskich, powołując się na polski strój i uzbrojenie jeźdźca z portretu, przystające do opisów z pamiętnika księdza Dębołęckiego. Zdzisław Żygulski (junior) dokonał przekonującej analizy kostiumologicznej i hippologicznej obrazu, dowodząc, że bez wątpienia jest to wierne odwzorowanie żołnierza lisowskiego, jak go opisał kapelan Dębołęcki w roku 1623 [zob. Zdzisław Żygulski, „Lisowczyk” Rembrandta (studium ubioru i uzbrojenia), w: „Biuletyn Historii Sztuki”, nr 2, rok XXVI, Warszawa 1964].

Za wskazówkę uważa się zwłaszcza konia, chudszego od używanych na Zachodzie fryzów (ów „zabiedzony” koń skłonił niektórych historyków sztuki, zwłaszcza zachodnich, do postrzegania w nim trupiobladego rumaka śmierci z wizji Apokalipsy) oraz łuk i strzały, nie używane już w tamtym czasie przez żadną z armii zachodnich (prócz wojsk Karola Gustawa, który wciąż zatrudniał dwa tysiące łuczników), będące za to charakterystycznym elementem uzbrojenia lisowczyków. Ich popisy łucznicze podczas przekraczania Renu wpław przeszły do legendy. Naśmiewając się z niewiedzy Niemców, co do bojowej przydatności łuku i strzał, jakiś lisowski wierszokleta napisał:

…Nie ma też muszkietu, ani żadnej zbroi,
Jeno jakiś figiel, co to za nim stoi
Jako krzywy drewien sznurkiem związanego;
To gdy go rozciągnie, uciekaj od niego,
Bo ma drugi drewien prosty a cienkiego,
Co ma trzy skrzydełków z końcem żelaznego.
To jeden na drugi kiedy w pędzie włoży,
W mig jeden Niemcowi oko tym wydrąży.

Niestety, nie uwzględniono tu faktu, że równie często jak łuku lisowczycy używali muszkietów i pistoletów, a w bitwach, jeśli była taka potrzeba, umiejętnie stosowali karakol. Pod Chocimiem, w feralny wtorek 28 września 1621 roku, gdy Turcy przypuścili walny szturm z trzech stron na osamotniony obóz lisowski, Jakub Sobieski zanotował o lisowczykach, że „…przyszło im ledwie nie w bok wtykać rusznice nieprzyjaciołom…” Tego dnia lisowczycy pomimo liczebnej przewagi wroga „…wyparli go prędko (…), siekąc i strzelając z pistoletów i rusznic, które, gdy kul zabrakło, nabijali śrutem [za: Józef Tretiak, Historia wojny chocimskiej, Kraków 1921, s. 176]. Fragment Wojny chocimskiej Wacława Potockiego opisuje inny z epizodów tej kampanii tak:

…Skoczy, gdzie Sokołowski [tj. Strojnowski] wziął, po Rusinowskim
Zabitym, nad żołnierzem starszeństwo lisowskim…
…A ci broń wyniosszy, w bok ostrogi kładą
Koniom, i na pogaństwo z wielkim sercem jadą.
Zmiotą pole jako dym, a pomknąwszy kroku
Pod on tłum, skoro białek już obaczą w oku,
Zaświecą z bandoletów i dadzą ołowiu,
I skoczą, dobrą sprawą, na pół pola znowu
Czekając, rychło Turcy hańbę tak szkaradną
Wetując, z góry na nich wszystką siłą padną;
Ale ci miasto pomsty, z dziurawemi brzuchy,
Poszli nazad, jak chmury podczas zawieruchy…

Jednak ani rusznic, ani bandoletów nie znajdziemy na obrazie Rembrandta, podobnie jak rohatyn, z których również lisowczycy słynęli. W dodatku nikomu dotąd nie udało się ustalić, kiedy i w jakich okolicznościach Rembrandt miałby spotkać lisowczyków, nigdy nie zapuszczających się w okolice Amsterdamu. Osobę lisowczyka najchętniej widzieli w tej postaci polscy właściciele obrazu, Tarnowscy, spokrewnieni z potomkami pułkownika Strojnowskiego, jednego z lisowskich dowódców. Oni to rozpropagowali ten wizerunek pod nazwą Eques polonis, czyli Jeździec polski albo Lisowczyk.

Tymczasem taki wizerunek stanowiłby nie lada ewenement w malarstwie Rembrandta, który unikał tematów współczesnych, natomiast chętnie przedstawiał wydarzenia z historii biblijnej. Żaden z setek jego obrazów i szkiców nie przedstawia wydarzeń wojny trzydziestoletniej, największej katastrofy humanitarnej do czasów I wojny światowej, w której Holandia brała przecież udział; to tak jakby Grottger nie zauważył w swojej twórczości powstania styczniowego, a Delacroix rewolucji francuskiej.

Wiadomo za to, że w prywatnej kolekcji zabytków Rembrandta znalazła się pokaźna liczba strojów i militariów z różnych stron świata, w które wyposażał bohaterów swych obrazów. Biblijni królowie często noszą szaty tureckich lub polskich dostojników, mają też krzywe szable, które Rembrandtowi pasowały do jego wizji Wschodu. Co więcej, na wielu obrazach i szkicach, ilustrujących wydarzenia z Pisma Świętego, pojawia się postać na koniu łudząco podobna do „jeźdźca polskiego”: Dawid z głową Goliata, Święty Filip itp. Charakterystyczne małe siodło, szabla i łuk refleksyjny w sahajdaku, te same co w Jeźdźcu polskim występują też na obrazach Pożegnanie Dawida z Jonatanem, Wskrzeszenie Łazarza, a nawet na obrazie jego ucznia Ferdynanda Bola Chłopiec w stroju polskim, co dowodzi, że Rembrandt miał je w swojej kolekcji, a niekoniecznie tylko widział na lisowskim żołnierzu.

Zatem jeśli Jeździec polski przedstawia postać biblijną, to jaką? Kluczem jest tu, moim zdaniem, budowla widniejąca w tle, na którą mało kto zwraca uwagę, identyczna jak w Pożegnaniu Dawida z Jonatanem: pałac królewski w Jerozolimie, z którego ucieka królewicz Jonatan, by przestrzec Dawida, że Saul planuje go zabić. Łuk i strzały pełniły w tej historii niebagatelną rolę, bo to za ich pomocą Jonatan miał uprzedzić Dawida o grożącym niebezpieczeństwie. Dlatego właśnie na obrazie nie ma muszkietu ani pistoletów, ani rohatyny: do wizerunku królewicza Jonatana nie były one potrzebne.


Podsumowanie, czyli co ma lisowczyk do ułana

Lekka jazda ułańska miała pojawić się w Polsce dopiero w połowie XVIII wieku; w Regulaminie jazdy z lat sześćdziesiątych XVIII w. z ułanów sformowano pułki Straży Przedniej (w przeciwieństwie do husarzy i pancernych, którzy tworzyli brygady Kawalerii Narodowej). Już wtedy na wyposażenie ułanów składały się szable, lance oraz karabiny, co przetrwało w niezmienionej postaci aż do czasów II wojny światowej.

Potoczna legenda wywodzi wojska ułańskie od lekkiej jazdy tatarskiej, używanej głównie jako poczta, w której służyli spolonizowani Tatarzy z Wielkiego Księstwa Litewskiego, a sama nazwa „ułan” ma pochodzić od tatarskiego słowa „oghłan”, które oznacza „junak”. Inni wywodzą nazwę „ułan” od nazwiska Aleksandra Ułana, dowódcy jazdy tatarskiej w wojsku Augusta II, albo Mohammedta Ułana, który dowodził oddziałem tatarskim w czasie wojen batoriańskich. Jednak już u zarania swego oficjalnego istnienia (XVIII wiek) w ułanach służyła głównie drobna szlachta, a nie Tatarzy, co upodabnia tę formację raczej do lisowczyków. Ponadto chorągwie tatarskie aż do drugiej połowy XVII wieku nie były wyposażone w broń długą (lance), a lisowczycy tak.

Dbałość o wyszkolenie (oddziały winny być exercytowane konno i pieszo, podawał Regulamin), staranny dobór koni do służby, brak pancerzy, kombinacja broni palnej i białej (wraz z lancą), wszystko to łudząco przypomina znane z początków XVII wieku wojsko lisowskie. Wśród oddziałów napoleońskich ułani, rodzaj broni nieznany wcześniej Francuzom, odznaczali się skutecznością, co okazała i Somosierra, i Borodino, i nawet nieszczęsny Lipsk. Ich sukcesy sprawiły, że w ciągu XIX wieku ten typ jazdy, uzbrojony i umundurowany na wzór polski, zaczął pojawiać się także w innych armiach europejskich – Włoch, Rzeszy Niemieckiej, Francji, Hiszpanii, Rosji i Anglii (jeszcze w 1941 roku walczył w Afryce angielski pułk Cheshire Yeomanry, uzbrojony w szable i karabiny, który wsławił się… przepłynięciem konno przez Jordan; z czymś się nam to kojarzy?). Ich wyposażeniem zawsze była lanca, karabin i szabla, ów ośmieszany „krzywy żelaz”, odmalowany w lisowskim wierszyku („…nie ma żadnej szpady, jeno krzywy żelaz, nie wziąłby go Niemiec darmo, gdyby znalazł…”), który jednak przetrwał w użyciu bojowym dłużej, niż wszelkie zachodnie szpady, rapiery i pałasze.

Tak samo, jak w czasach napoleońskich Ułani Nadwiślańscy, dwieście lat wcześniej lisowczycy świetnie sprawdzali się na polach bitewnych Wschodu i Zachodu, stanowiąc wzór dla podobnych rodzajów wojsk w innych armiach. Eksperymentalna broń pomysłu hetmana Chodkiewicza okazała się najnowocześniejszym typem jazdy w Europie, który (pod względem uzbrojenia i wyszkolenia) w niemal niezmienionej postaci przetrwał do XX wieku, kiedy husaria, rajtaria i dragonia dawno odeszły w zapomnienie. I czy tylko przypadkiem słowo „ułan” oznacza właśnie „czerwony”, w nawiązaniu do koloru pierwszej z lisowskich chorągwi?  
 
[źródło: "Śladami kopyt"]