Co to jest koło? Biały człowiek w krainie kangurów

czwartek, 17 czerwca 2010 10:09 Dariusz Ratajczak
Drukuj
Ocena użytkowników: / 0
SłabyŚwietny 

Tags: Hic et nunc | Lewiatan

Z przykrością konstatuję, ze znakomita większość szlachetnych przeciwników politycznej poprawności, czyli cenzury i jej nieodrodnej córy - kłamstwa, koncentruje się na opresyjnych działaniach różnej maści dzierżymordów w Europie oraz Ameryce Północnej. Odnoszę nawet wrażenie, że w Polsce istnieje w tej materii pewna specjalizacja lub nieformalny podział ról. Otóż narodowcy koncentrują się przede wszystkim na naszym kontynencie, natomiast konserwatyści lubią „przyłupić” amerykańskim polit-wariatom. Tymczasem zapominamy o przepięknej krainie kangurów, psów dingo, misiów koala, 10. najjadowitszych wężów świata i pozbawionych wszelkich uczuć krokodyli różańcowych... Zapominamy o Australii.

Nie tak dawno temu w polonijnym „Tygodniku Polskim”, wychodzącym w Australii, p. Zbyszek Koreywo, twardy przeciwnik politycznej poprawności, popełnił artykuł, w którym opisał przypadek pewnego australijskiego polityka twierdzącego, iż szanowni Aborygeni nie wynaleźli koła. Oczywiście miejscowa lewica z wprawą white pointer'a (żarłacza-ludojada) rozszarpała „rasistę” na strzępy. Nikogo nie obchodziło, że tubylcy rzeczywiście nie mieli zielonego pojęcia o kole. No bo - cytując Koreywę - „nie o prawdę tu chodzi w tym całym szaleństwie i właśnie prawda jest pierwszą ofiarą politycznej poprawności.”

Niewątpliwie Aborygeni są obecnie australijskimi „świętymi krowami”. Zdecydowana większość miejscowych badaczy przeszłości podkreśla ich szlachetność, pokojowe nastawienie i gehennę, jaką zgotowali tym uprzejmym ludziom występni biali osadnicy. Szczególnie odnosi się to do rdzennych Tasmańczyków, którzy w XIX wieku podobno zostali celowo wytępieni przez kolonistów. Zajmijmy się bliżej tą sprawą.

Już w 1948 r. Clive Turnbull pisał w książce Black War, iż „polityka eksterminacyjna nie odnosiła się tylko do nazistowskich Niemiec (ale i do Australii - DR)”. Kilkadziesiąt lat później jego słowa potwierdziła Lyndall Ryan w pozycji The Aborigines of Tasmania. Napisała, że Tasmańczycy byli ofiarami świadomej polityki ludobójstwa (genocide). Podobnie uważają Lloyd Robson oraz Rhys Jones i Tom Haydon. Ci ostatni w pracy The Last Tasmanian jasno dali do zrozumienia, że podbój Australii był „holokaustem dokonanym przez niemiłosiernych Europejczyków”. Holokaust? No to jesteśmy w domu!

Wszystko byłoby cacy, ale oto w historycznym światku Australii pojawia się Keith Windschuttle z wydaną rok temu w formie tomu pierwszego książką The Fabrication of Aboriginal History: Van Diemen's Land, 1803-1847, w której mocno podważa główne tezy głoszone przez współczesnych naukowców. Windschuttle, dodajmy, w dużym stopniu oparł swoje sądy na wcześniejszych pracach, w tym książce klasyka tematu i naocznego świadka wydarzeń, Jamesa Erskine Caldera (The Native Tribes of Tasmania).

Przede wszystkim zauważył, że w walkach na Tasmanii zginęło więcej białych niż tubylców (187 do 118; w czasie kolonizacji wyspy liczba Aborygenów dochodziła zaledwie do 2 tysięcy). Autor podważył również pogląd, iż tubylcy toczyli świadomą „wojnę narodową” z Europejczykami. Przecież dla tych prymitywnych nomadów pojęcie „narodowego celu” musiało być czystą abstrakcją. Windschuttle twierdzi, że rdzenni Tasmańczycy byli ludem raczej agresywnym. Dokonywali okrutnych rajdów na izolowane farmy, nadziewali na włócznie bezbronne kobiety i dzieci. Pomimo tego znajdowali wielu obrońców, tak w tasmańskim rządzie, jak i wśród kolonistów.

Jego spostrzeżenia znakomicie korespondują z uwagami Patricii Cobern. Niewiasta ta opublikowała w 1982 r. w „The Bulletin” artykuł Who really killed Tasmania's Aborigines, w którym postawiła tezę, iż tasmańscy tubylcy wymierali już przed przybyciem Europejczyków na wyspę. Gdyby zatem koloniści pojawili się u brzegów Tasmanii nieco później, najpewniej nie odkryliby żadnych siedzib ludzkich. Cobern podaje kilka przyczyn samoistnej degrengolady tasmańskich Aborygenów. Były to: obżarstwo (pochłanianie nadmiernej ilości zjełczałych produktów); brak higieny (obejmował on również prymitywne, rzecz jasna bez użycia wysterylizowanych narzędzi, przecinanie pępowiny podczas aktów narodzin); plemienna prostytucja skutkująca chorobami wenerycznymi; infekcje będące następstwem zadawania sobie rytualnych cięć i ran; słabe zabezpieczenie przed względnie surowym klimatem Tasmanii (nie jest dziełem przypadku, że miejscowi Aborygeni masowo kradli koce przybyszom z Europy). Autorka konkluduje: „cichy morderca tasmańskich plemion nie miał białej twarzy, były nim rasowe praktyki oraz obyczaje”. Nie był to zresztą morderca konsekwentny. Do dnia dzisiejszego na Tasmanii żyje kilkuset europejsko-tubylczych mieszańców domagających się (w ramach aborygeńskiej odmiany przemysłu holokaustu?) terenów wyłącznie dla siebie. Jak widać, spryciarzy nigdzie nie brakuje.

Windschuttle zapowiada kolejne tomy swojej książki. Obiecuje mocno wstrząsnąć politycznie poprawnymi podstawami australijsko-aborygeńskiej historii. A będzie czym potrząsnąć. Już dzisiaj niektórzy badacze przeszłości wskazują, że Aborygeni gustowali w kanibalizmie, nie stanowili ludności autochtonicznej Australii (po przybyciu na kontynent wytępili Papuasów), toczyli między sobą zażarte wojny o kobiety, absolutnie nie posiadali jakiegokolwiek poczucia „narodowej wspólnoty”.

Słowem, przybywający do Australii koloniści nie odkrywali raju. Przeciwnie - sami go budowali z talentem i uporem właściwym przedstawicielom cywilizacji białego człowieka.