Grupa, Loża czy Komisja, czyli wytrych do praktyki spisku

wtorek, 05 kwietnia 2011 14:26 Wasyl Pylik
Drukuj

Tags: Delenda Carthago | Hic et nunc

Niczym grom z jasnego nieba huknęła w poniedziałek 4 kwietnia wiadomość, że podejrzani o zorganizowanie zamachów z 11 września 2001 r. na Światowe Centrum Handlu w Nowym Jorku (WTC) i gmach ministerstwa obrony USA w Waszyngtonie, pójdą pod sąd wojskowy. No wreszcie – pomyślałem – po dziesięciu latach od tamtej tragedii ówczesny prezydent George Bush i kluczowi ludzie z jego administracji – Paul Wolfowitz, Richard Perle i kilku innych, a w dalszej kolejności Henry Kissinger, David Rockefeller, Zbigniew Brzeziński i inni staną przed sądem. O, jakże się jednak myliłem! Okazało się bowiem, że informujący o tym prokurator generalny USA Eric Holder ma na myśli zupełnie, ale to zupełnie kogoś innego…

Jak informowała w poniedziałek agencja Associated Press, cytująca wypowiedź prokuratora generalnego USA, przed trybunałem wojskowym w Guantanamo ma stanąć, uznany za architekta zamachów terrorystycznych z 11 września 2001 roku Chalid Szeik Mohammed oraz czterech innych osobników mających status podejrzanych o współudział. Prokurator Holder stwierdził, że oskarżenie będzie się domagać dla nich kary śmierci.

Pomimo mocnych deklaracji urzędnika, marne są jednak widoki na skazanie za cokolwiek i na cokolwiek wymienionych „terrorystów”, zachowując standardy prawne ukształtowane normami etycznymi charakterystycznymi dla cywilizacji zachodniej. Trwające wiele lat przepychanki sugerują, że amerykański wymiar sprawiedliwości tak naprawdę nic na nich nie ma i może okazać się w końcu, że nie tylko przez wiele lat byli oni niesłusznie przetrzymywani, ale trzeba im będzie jeszcze zafundować olbrzymie finansowe zadośćuczynienie.

Być może inicjatorzy tego procesu zdają sobie sprawę ze słabości „dowodów winy” oskarżonych. Być może czują, że nawet średnio rozgarnięty żydowski prawnik przed sądem cywilnym przy jawnej rozprawie obróciłby wniwecz całą intrygę mającą na celu ukrycie prawdziwych inspiratorów i organizatorów zamachów z 11 listopada 2001 r. W efekcie, chociaż za kilka miesięcy minie 10 lat od tej tragedii, to nie tylko nie wykryto dotąd jej sprawców, ale obserwując postępy śledztwa można odnieść nieodparte wrażenie, że zależy komuś, aby przepychanki w tym temacie trwały jak najdłużej. Konsekwencją tego jest, że na dzień dzisiejszy nic nie wiadomo o prawdziwych sprawcach zamachów sprzed dziesięciu lat, zaś przeciwko tym, których się o to oskarża nie przedstawiono żadnych dowodów. I nie ma w tym nic dziwnego, bo takich dowodów po prostu nie ma.

Trzeba to wreszcie jasno powiedzieć – posądzanie prymitywnych pastuchów, wywodzących się z cywilizacji, która nie jest w stanie wyprodukować długopisu o tak precyzyjne wykonanie, tak doskonale logistycznie zaplanowanej operacji, jest po prostu śmieszne. Do WTC nie wpędzono obwieszonych ładunkami wybuchowymi wielbłądów, lecz uderzyły w nie samoloty, a następnie zostały one wyburzone, zaś do tej pory nie ustalono co uderzyło w Pentagon, chociaż CIA upiera się, że to 200-tonowy samolot pasażerski, który wyparował. Wcale nie zmyślam, taka jest oficjalna wersja.

Zamiast więc wykrycia i skazania prawdziwych zbrodniarzy, mamy niekończącą się „wojnę z terroryzmem” (bardzo pojemne określenie), która skutecznie odwraca uwagę epatowanej oficjalną wersją wydarzeń opinii publicznej od właściwego kierunku poszukiwań sprawców największej tragedii w dziejach Ameryki. Kogoś jednak w końcu skazać trzeba, bo presja i świadomość Amerykanów w tej kwestii rośnie. Może więc sięgając po pomysł z Guantanamo postanowiono skopiować, w możliwym dla amerykańskich realiów stopniu, doświadczenia terroryzującej Polskę w latach 50. ub. stulecia żydokomuny, która w sfingowanych procesach „w majestacie prawa” wykańczała politycznych, a zwłaszcza ideowych przeciwników.

W ogólnym oglądzie jednak sprawa wykrycia i skazania inspiratorów i wykonawców zamachów terrorystycznych z 11 września 2001 r. jest w zasadzie mało istotna. Chodzi bowiem w tym wszystkim o coś całkiem innego. Mało kto kojarzy, że od tragicznych ataków z 11 września 2001 r. we wszystkich państwach Zachodu trwa zmasowana kampania zastraszania społeczeństw zagrożeniem terrorystycznym, której towarzyszy systematyczne ograniczanie swobód obywatelskich i coraz precyzyjniejsze cechowanie i inwigilacja ludzi pod pretekstem dbałości o ich bezpieczeństwo. Od dziesięciu lat systematycznie, co jakiś czas w różnych państwach, mają miejsce dziwne akty terroru, których jedynym celem jest chyba utrzymywanie odpowiedniego poziomu zastraszenia populacji, umożliwiającego bezpieczne kontynuowanie działań inwigilacyjnych. A gdy nie można przesadzać z zamachami, to powołując się na doniesienia wywiadowcze, epatuje się opinię publiczną ostrzeżeniami o groźbie kolejnych zamachów terrorystycznych. Mówi się wówczas o jakichś „komórkach” Al-Kaidy, które gdzieś przyczajone tylko czekają, żeby uderzyć na Bogu ducha winnych „krzyżowców” z Zachodu.

Kampanii zastraszania społeczeństw towarzyszy natarczywe propagowanie, z wykorzystaniem medialnych manipulacji, fałszywego przekonania, że z powodu terroru ze strony islamskich ekstremistów z Al-Kaidy, świat staje się coraz bardziej niestabilny. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. W 2005 r. Instytut Pamięci na rzecz Zapobiegania Terroryzmowi (MIPT) w Oklahoma City opublikował analizę, z której wynikało, że od przełomu lat 70. i 80. XX wieku liczba zamachów z roku na rok systematycznie spada, podobnie jak ofiar aktów terroru. Do podobnych wniosków doszli także analitycy amerykańskiego Departamentu Stanu, co wówczas trafnie skwitował brytyjski publicysta Paul Robinson twierdząc, że „terroryzm słabnie pomimo naszych wysiłków, by się nasilił”. Wydaje się, że stwierdzenie to pozostaje nadal aktualne – przynajmniej w odniesieniu do potencjalnie najbardziej narażonych na akty terroru ze strony islamskich ekstremistów Europy i Ameryki – ale, co ważne, oddaje istotę problemu rzekomego terroryzmu ze strony mitycznej Al-Kaidy. Nie sposób oprzeć się wrażeniu jakby komuś szczególnie zależało na tym, aby poprzez tzw. wojnę z terroryzmem w nieskończoność utrzymywać świat w stanie destabilizacji i napięcia.

Dla nas jednak pytanie o sprawców aktów terroru nie tylko pozostaje aktualne, ale jest wręcz kluczowe dla zrozumienia co się tak naprawdę stało 11 września 2001 r. Z pewnością nadal, po niespełna 10 latach pamiętamy, jak z niedowierzaniem wpatrując się w ekrany telewizorów, wstrząśnięci skalą tej zbrodni oraz zuchwałością i bezwzględnością jej sprawców, pytaliśmy siebie – kto mógł to uczynić? Kto za to zapłacił? Kto to zorganizował, stwarzając zaplecze logistyczne pozwalające na precyzyjne zaplanowanie i przeprowadzenie wielkiego, nawet z wojskowego punktu widzenia, „przedsięwzięcia”, jakim było zniszczenie wież WTC? Bo przecież do 11 września 2001 r. nikomu nie mieściło się w głowie, że Twin Towers można zniszczyć inaczej niż poprzez detonację bomby nuklearnej, ewentualnie systematyczne, zaplanowane wyburzenie. Nie brał tego nawet pod uwagę właściciel kompleksu Larry Silverstein, który ubezpieczył tylko jedną wieżę WTC.

Jak to zwykle w takich sytuacjach, rządząca Ameryką ponadnarodowa sitwa bardzo szybko odpowiedziała na powszechne zapotrzebowanie. Niemal natychmiast ogłoszono, że zamachów mogła dokonać mało wówczas znana organizacja islamskich fanatyków – Al-Kaida – stworzona w 1988 r. i dowodzona przez międzynarodowego terrorystę Osamę bin Ladena. Wreszcie po kilku dniach Biały Dom ogłosił, że dysponuje na to niezbitymi dowodami. Dziwne, że dowodów tych do dnia dzisiejszego nie udostępniono opinii publicznej. Taką próbą przekonania opinii publicznej było opublikowanie przez CIA dwóch filmików z kamer przemysłowych, które zarejestrowały moment uderzenia i eksplozji w Pentagonie. Szkopuł jednak w tym, że nic na tych filmach nie widać. Są to więc dowody równie mocne jak te, które stały się podstawą tezy, że do katastrofy smoleńskiej doprowadził awanturujący się za plecami pilotów pijany generał Błasik.

Podobnie było z wieloma późniejszymi zamachami terrorystycznymi – na indonezyjskiej wyspie Bali, w Nairobi, Madrycie, Londynie i wielu innych. Za każdym razem była szybka odpowiedź na pytanie, kto to uczynił? – Oczywiście Al-Kaida. I tak jest do dzisiaj. Ostatnio temat podchwycił nawet upadający pod ciosami „międzynarodowej wspólnoty” libijski autokrata Muamar Kadafi, który także o rebelię w Libii oskarżył mityczną Al-Kaidę.

Wszystkiemu winna jest więc Al-Kaida, której od 11 września 2001 r. przypisuje się niemal każdy zamach terrorystyczny. Tymczasem, jeśli uważnie prześledzimy doniesienia agencyjne, zauważymy, że zwykle nie wnikano głębiej, czy rzeczywiście ich sprawcy należeli do tej organizacji, nie mówiąc już o jakimkolwiek badaniu szerszych powiązań wokół Al-Kaidy. Zwykle autorytatywnie stwierdza się, że zamachów dokonała Al-Kaida. I to wystarczy. Zwłaszcza mediom głównego nurtu, które w ogóle nie drążą tematu upowszechniając jedyne oficjalną wersję wydarzeń lansowaną przez zachodnie rządy. I nie obchodzi ich, że tak naprawdę nic nie wiemy o sprawcach tych aktów terroru i ich prawdziwych mocodawcach. A im głębiej analizujemy problem, tym coraz natarczywiej jawi się pytanie – czy taka organizacja jak Al-Kaida w ogóle istnieje. I nie chodzi tutaj o negowanie fizycznego istnienia konkretnej terrorystycznej struktury (ostatecznie ktoś tych zamachów dokonuje), ale o to, czy Al-Kaida, o której natarczywie mówią media, istnieje w rzeczywistości?

Zdumiewające, że takich szkodliwych i oddalających nas od prawdy uproszczeń dokonują ci, dla których powinny się liczyć tylko fakty – policja, służby specjalne czy też politycy, nie mówiąc już o dziennikarzach. Nagminną praktyką jest przypisywanie sprawstwa jako czegoś pewnego Al-Kaidzie jeszcze w trakcie śledztwa, kiedy o powiązaniach zamachowców tak naprawdę nic nie wiadomo. Tak m.in. uczynił brytyjski rząd po serii zamachów w Londynie z 7 lipca 2005 r. Zazwyczaj wystarcza, że w internecie pojawi się oświadczenie organizacji o egzotycznie brzmiącej nazwie, w którym przyznaje się ona do dokonania aktu terroru. I nikt nie pyta, kto to oświadczenie wrzucił do obiegu, kto je spreparował; nie bada się jego autentyczności… W ogóle nie zadaje się pytań, lecz natychmiast, niemalże odruchowo akt terroru i rzekomo istniejącą organizację łączy się z Al-Kaidą. Mechanizm ten zastosowano po raz pierwszy po zamachach z 11 września 2001 r. i konsekwentnie stosuje się go do chwili obecnej.

Jaskrawym nadużyciem w tym względzie jest utożsamianie z tzw. Al-Kaidą całego irackiego ruchu oporu, afgańskiego podziemia zbrojnego czy też band grasujących w Jemenie i czymś, co kiedyś było Somalią. Za przedstawicielami sił, które są zaangażowane w okupację Iraku i Afganistanu, wiodące media rzadko kiedy określają przedstawicieli tamtejszych ruchów oporu inaczej niż terroryści. Co więcej, z upodobaniem epatuje się światowy motłoch (także ten z wyższym wykształceniem), że rdzeń zbrojnego oporu w Iraku i w Afganistanie stanowią masowo przenikający do tych krajów z interioru Półwyspu Arabskiego czy z gór Pakistanu terroryści z Al-Kaidy.

Czy więc Al-Kaida istnieje? Warto tutaj powołać się na wypowiedź sprzed kilku lat amerykańskiego eksperta do spraw bezpieczeństwa z waszyngtońskiego Ośrodka Studiów Strategicznych i Międzynarodowych Edwarda Luttwaka, którego zdaniem Al-Kaida już od dawna jest martwą organizacją, a ciągłe mówienie o niej działa jedynie na korzyść prawdziwych terrorystów. W udzielonym niegdyś wywiadzie dla włoskiego dziennika „La Stampa” apelował, aby zaprzestać wyciągania Al-Kaidy z grobu, gdyż to tylko zachęca ekstremistów chcących się z nią utożsamiać do działania. Oczywiście amerykański ekspert może się mylić, jeśli przyjmiemy, że Al-Kaida, o której od kilkunastu lat trąbią media nie jest tą właściwą. Medialna Al-Kaida może być rzeczywiście martwa, ale ta prawdziwa, która nie występuje pod tym szyldem, istnieje i ma się dobrze. Niewidzialna dla mediów, które w ogromnej większości kontroluje, poprzez ponadnarodowe struktury i prowokowanie kryzysów dąży do przejęcia całkowitej kontroli nad światem. Oczywiście często za zamachami rzeczywiście stoją muzułmańscy dyletanci, którzy zaślepieni nienawiścią do „krzyżowców” uwierzyli w medialną Al-Kaidę, i swoimi naśladowczymi czynami nieświadomie utożsamili się z nią, nadając jej chwilami realną postać.

Czy więc możemy mówić o jakiejkolwiek Al-Kaidzie? Można zgodzić się z profesorem Luttwakiem, że organizacja ta w takiej postaci, jaką przedstawiają nam zachodni politycy i media głównego nurtu, nie istnieje. Jednak są jakieś struktury, które organizują zamachy terrorystyczne. Jeśli nawet sprawcami zamachów są islamscy fanatycy, to kto im dostarcza uzbrojenia, materiałów wybuchowych, kto im zapewnia zaplecze logistyczne do przeprowadzania doskonale skoordynowanych ataków? Czy zaślepionych nienawiścią prymitywnych fanatyków stać było na poziomie intelektualnym i organizacyjnym na przeprowadzenie świetnie przygotowanych akcji, jakimi były ataki na wieże Światowego Centrum Handlu i siedzibę departamentu obrony USA? Zresztą, po co mieliby to robić? Skoro są tacy inteligentni, to jakim cudem nie wykalkulowali, że nie będą mieli z tego żadnych korzyści i jedynym wymiernym efektem ich działania będzie wzrost nienawiści na świecie do muzułmanów. Czy naprawdę o to im chodziło?

Kluczowe dla ustalenia inspiratorów i wykonawców zamachów z 11 września 2001 r. jest uzyskanie odpowiedzi na pytanie, kto na tym skorzystał? Z politycznego punktu widzenia głównym beneficjentem tzw. wojny z terroryzmem jest Izrael, który rękami amerykańskich żołnierzy, a także za pieniądze amerykańskich podatników, niszczy swoich wrogów jednego po drugim. Na początku 2002 r. obalony został reżim talibów w Afganistanie, rok później rządzony dyktatorsko przez Saddama Husajna Irak, a obecnie chyba jedynie problemy w Iraku i Afganistanie oraz ogólnoświatowy kryzys gospodarczy i wrzenie na Bliskim Wschodzie powstrzymuje rządzącą Ameryką sitwę przed zaatakowaniem Syrii i Iranu. Czy o to chodziło Al-Kaidzie, o której trąbią media? Jeśli tak, to nie ma się czym przejmować, bo mamy do czynienia z patologicznymi idiotami. Aż dziwne, że w tym kontekście nikt nie wskazuje na władze Izraela jako organizatora zamachów. Oczywiście władze Izraela tego nie zrobiły, bo przecież nie po to mają swoich ludzi w Białym Domu, aby brudzić sobie ręce.

Jako że konsekwencją ataków terrorystycznych z 11 września 2001 r. jest tzw. wojna z terroryzmem, ich beneficjentami są wyposzczeni stabilizacją lat 90. XX w. producenci uzbrojenia. Wygenerowane po 11 września 2001 r. konflikty znacząco podreperowały mocno nadwątlone w latach 90. ub. wieku ich budżety. Podtrzymywanie stanu terrorystycznego zagrożenia i destabilizowanie sytuacji jest wodą na młyn ich interesów. Podobnie zresztą jak producentów surowców strategicznych, w czym zainteresowane są również zaprzedane Zachodowi rządzące krajami Zatoki Perskiej reżimy. Niejako przy okazji „wojna z terroryzmem” jest korzystna również dla Chin, ponieważ w poważnym stopniu absorbuje i wyniszcza potencjał wojskowy i ekonomiczny ich głównego wroga Stanów Zjednoczonych. Permanentnym podtrzymywaniem terrorystycznego zagrożenia mogą być zainteresowani również wszelkiego rodzaju spekulanci i lichwiarze, którzy robią doskonałe interesy na niestabilności cen na rynkach finansowych.

Jednak głównymi beneficjentami tzw. wojny z terroryzmem wydają się być architekci nowego światowego ładu, którzy pod pretekstem walki z zagrożeniem terrorystycznym rękami poszczególnych rządów systematycznie ograniczają swobody obywatelskie i intensyfikują inwigilację zachodnich społeczeństw. Po zamachach terrorystycznych w Madrycie, Londynie i w egipskim kurorcie Szarm el Szeik, na indonezyjskiej wyspie Bali i innych wiele rządów wprowadziło antyterrorystyczne ustawodawstwo, co w praktyce jest równoznaczne z drastycznym ograniczeniem swobód obywatelskich i poddaniem społeczeństw ścisłej politycznej kontroli i inwigilacji.

Czy to było celem Al-Kaidy, o której trąbią media? Aż dziwne, że obserwując kampanię zachodnich rządów zmierzającą do ograniczenia swobód obywatelskich nikt nie posądza o sprawstwo zamachów terrorystycznych członków Grupy Bilderberg, loży B’nai B'rith czy Komisji Trójstronnej, do których to stowarzyszeń należy śmietanka politycznej elity świata. Co, kolejna poroniona teoria spisku? Przeciwnie – to praktyka spisku w realizacji. Chęć zdobycia nieograniczonej i niczym niezagrożonej władzy nad światem jest wystarczającym uzasadnieniem do popełnienia takiej zbrodni przez ludzi, dla których poza doczesnością nic nie istnieje.

W świetle dostępnych materiałów inspiratorem zamachów terrorystycznych z 11 września 2011 r. jawi się być ponadnarodowa koteria zgrupowana w Grupie Bilderberg, loży B’nai Brith i Komisji Trójstronnej, która dla dokonania przełomu w dziele budowy „nowego wspaniałego świata” bez Boga i obiektywnych, uniwersalnych wartości, posłużyła się amerykańskim rządem niczym narzędziem do dokonania ataków na WTC i Pentagon, aby z kolei zyskać pretekst do zniszczenia, z wykorzystaniem ogromnego potencjału ekonomicznego i militarnego Ameryki, państw stojących na drodze ku realizacji tego celu. To jest prawdziwa Al-Kaida. Organizowaniem zamachów terrorystycznych mogą być zainteresowane bardzo różne środowiska polityczne czy gospodarcze – poza Al-Kaidą Osamy bin Ladena, która oprócz ponurego rozgłosu nic na zamachach z 11 września 2011 r. nie zyskała. Oczywiście nie ma na to bezpośrednich dowodów, ale są one zbędne, bo wystarczy jedynie uważnie śledzić zachodzące w świecie od trzystu lat procesy, a prawda uwidoczni się sama.

Ktoś może powiedzieć, że to niewiarygodne, że to niemożliwe, aby ktoś dla tak iluzorycznego celu, jakim jest władza nad światem, organizował zamachy przeciwko własnemu narodowi, zabijał własnych obywateli. A dlaczego nie? Czymże jest śmierć niespełna dwóch tysięcy mało ważnych ludzi i zburzenie kilku wieżowców w obliczu szansy przejęcia kontroli nad światem (to nie jest żadna teoria, lecz praktyka spisku)? Organizatorzy zamachów na WTC i Pentagon minimalnym kosztem uzyskali ogromne korzyści, z których największą jest trwałe i gruntowne spacyfikowanie (np. poprzez przyjęcie ustawy „Patriot Act”) i zniewolenie Amerykanów – ostatniego wolnego narodu cywilizacji zachodniej. Dało to możliwość dowolnego dysponowania całym potencjałem Stanów Zjednoczonych. Zamachy z 11 września 2001 r. na Światowe Centrum Handlu w Nowym Jorku i gmach departamentu obrony USA w Waszyngtonie były Samosierrą kosmopolitycznej Al-Kaidy, która minimalnym nakładem sił i środków uzyskała korzyści większe niż Napoleon po szaleńczej szarży polskich szwoleżerów w wąwozie otwierającym drogę do Madrytu. Masońska Al-Kaida systematycznie i w szybkim tempie przejmuje władzę nad światem.