Nie dali się wykląć. Żołnierze z Drohiczyna na szlaku chwały

środa, 29 lutego 2012 08:58 Zenon Skrzypkowski
Drukuj
Ocena użytkowników: / 7
SłabyŚwietny 

Tags: Dzieje narodowe | Polska Wandea

Mija już trzeci rok jak na warszawskich Powązkach żegnano z honorami wojskowymi generała Stanisława Karolkiewicza ps. „Szczęsny”, legendarnego partyzanta z Podlasia, Kresów Wschodnich i Wileńszczyzny, a w wolnej już Polsce wieloletniego prezesa Światowego Związku Żołnierzy AK.

I co jest tu jeszcze ważne, może nawet najważniejsze – wychowanka gimnazjum i liceum w Drohiczynie. Najważniejsze, bo to właśnie szkoły drohiczyńskie – gimnazjum państwowe i tzw. biskupie, kształtowały charakter i patriotyzm późniejszego partyzanta „Szczęsnego”. Karolkiewicz i jego podwładni z Uderzeniowych Batalionów Kadrowych to jednak nie jedyni wychowankowie drohiczyńskich liceów, którzy tak patriotycznie i bohatersko zapisali się podczas ostatniej wojny. A również i po wojnie, podczas zniewolenia sowieckiego.

Szkolna młodzież drohiczyńska już w pierwszych dniach września gotowa była do czynu w obronie swej dużej i małej ojczyzny. Pierwszą taką patriotyczną demonstracją był zamysł obrony miasta przed Niemcami we wrześniu 1939 roku. Z inicjatywą taką wystąpił nauczyciel wychowania fizycznego, ppor. rez. Kazimierz Pikulski. Zamierzał zwerbować do niej swoich wychowanków, zwłaszcza członków szkolnego hufca Przysposobienia Wojskowego i harcerzy. Zamierzał wykorzystać do tego celu broń hufca PW, choć w szkolnej zbrojowni było tego niewiele, zaledwie 8 karabinów angielskich i 80 jednostrzałowych bertierów. Co prawda jeszcze kilka miesięcy temu można było cieszyć się z posiadania również ciężkiego karabinu maszynowego, ale zakupiony on został przez miejscowe społeczeństwo, jako dar dla Wojska Polskiego.

Warto tu wspomnieć, że nie była to jedyna broń ufundowana przez tutejsze społeczeństwo wojsku. Dużo na ten temat mówi zamieszczona obok fotografia z wymownym hasłem zachęcającym do świadczeń na rzecz armii. Kazimierz Pikulski już od pierwszych dni wojny prowadził z młodzieżą intensywne ćwiczenia na boisku szkolnym. Ci, dla których nie starczyło broni, pełnili dzień i noc służbę patrolową na Górze Zamkowej i meldowali dowództwu obrony o wszystkim, co się wokół działo. Choć obrona taka, z praktycznego punktu widzenia, nie miała jakiegokolwiek znaczenia wojskowego, niemniej była to niewątpliwie piękna demonstracja patriotyczna tutejszej młodzieży. Oczywiście Starosta Powiatowy zgody na to nie wyraził, znane bowiem już były przypadki krwawych represji, jakie stosował Wehrmacht wobec ludności cywilnej za najmniejsze nawet próby przeciwdziałania najeźdźcy. Tak było na przykład w rejonie Grajewa.

Zawiedziona młodzież nie godziła się jednak na bezczynność w sytuacji, gdy wróg zalewał cały kraj. Okazji do przysłużenia się zagrożonej Ojczyźnie poczęła więc szukać na własną rękę. Ci dorośli, lub prawie dorośli starali się na ochotnika wstąpić do wojska. Szukając polskich oddziałów, kierowali się głównie na wschód, nie wiedząc jeszcze wówczas o nożu w plecy, jaki zadali nam sowieci. Dlatego wielu z nich dostało się do sowieckiej niewoli i w rezultacie podzieliło los tych zamordowanych w Katyniu. Zamordowani zostali tam m.in.: por. Marian Bujalski, ppor. Stanisław Kłopotowski, oraz dwóch nauczycieli – ppor. rez. Henryk Rylski i ppor. rez. Piotr Kuczyński. Zapewne było tych ofiar więcej, lecz, niestety, tylko tych ciała udało się dotychczas zidentyfikować.

Wychowankowie drohiczyńskich szkół w kampanii wrześniowej bohatersko spisywali się już od pierwszych dni wojny. W Domu Kultury w Krotoszynie, w specjalnej gablocie poświęconej bohaterom walk wrześniowych, na czołowym miejscu znajduje się duże zdjęcie wychowanka drohiczyńskiego liceum, kaprala Tadeusza Wasilewskiego i opis jego bohaterskich wyczynów w bitwie pod Adamią Górą, kiedy to, zanim poległ, celnym ogniem z działa przeciwpancernego rozbił 10 niemieckich czołgów. Odznaczony został za to Krzyżem Virtuti Militari. W tym samym mniej więcej czasie, drugi jego kolega szkolny – również Wasilewski (choć nie krewny), por. Eugeniusz Wasilewski, podczas walk o Brześć, wyprowadził swoją kompanię do brawurowego ataku na bagnety. O jego bohaterskim wyczynie opowiadali później jego koledzy - żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.

Wielu drohiczyńskich uczniów walczyło w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. W walkach o Monte Cassino polegli: plutonowy Kazimierz Mazur, st. strzelec Józef Skowroński oraz Czesław Konobrodzki, natomiast śmiercią lotnika zginął w Anglii, wcielony do RAF, kapral Lucjan Klepacki.

O bohaterstwie drohiczyniaka ppor. Wiktora Kołodko, w walkach o Monte Cassino i Bolonii, wspomina Melchior Wańkowicz w swojej słynnej książce Bitwa o Monte Cassino. Przypomnę, że Kołodko odznaczony został dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Monte Cassino, Gwiazdą za Wojnę 1939-1945, Gwiazdą Italii oraz wieloma medalami brytyjskimi. Podobnymi wielkimi odznaczeniami udekorowani też zostali inni drohiczyniacy, walczący pod Monte Cassino i w Bolonii: Eugeniusz Chlebiński, Jan Gierasimiuk, Jan Motel, Kazimierz Łukasiuk, Julian Gnat, Gabriel Harbaszewski.

Kolejne pole walki to Powstanie Warszawskie. Wyjątkowo wielu tu było wychowanków drohiczyńskich szkół. Jak wiadomo znaleźli się tam często jako uciekinierzy od bolszewików, bowiem groziły im zsyłki do łagrów i więzienia. Wymienię tylko kilku tych, co polegli: Sergiusz Boczarow, Antoni Krukowski, Bolesław Górka ps. „Kmicic” oraz Czesław Kazimierczak ps. ”Dewajtis” (uczeń, a następnie nauczyciel drohiczyńskiego liceum). Przypomnę, że powstańcem warszawskim był. m.in. późniejszy biskup drohiczyński Władysław Jędruszuk, wychowanek drohiczyńskiego liceum.

Nie można chyba nie wspomnieć w tym miejscu o dwóch księżach, byłych wychowankach drohiczyńskiego liceum – Mieczysławie Bohatkiewiczu i Władysławie Maćkowiaku, którzy ponieśli męczeńską śmierć z rąk Niemców na Kresach, gdzie pełnili podczas wojny posługę kapłańską. Za swoją bohaterską postawę uznani zostali za błogosławionych i wyniesieni na ołtarze. Taka patriotyczna postawa drohiczyńskiej młodzieży szkolnej to niewątpliwie w głównej mierze wynik wychowania, jakie realizowano i w Gimnazjum, i Liceum Państwowym, które dwa lata temu obchodziło swoje 90-lecie oraz Gimnazjum Biskupim.

Osobny rozdział patriotycznego działania wychowanków drohiczyńskich szkół to udział ich w podziemiu. Tutaj pole do działania mogli już mieć również ci młodsi uczniowie, którzy do regularnej Armii Polskiej, ze względu na młody wiek, nie mogli być przyjmowani.

Warto powrócić tu jeszcze do działań Stanisława Karolkiewicza „Szczęsnego” i jego młodocianych żołnierzy. Proszę zwrócić uwagę na to, iż w dużej mierze to nie byli jeszcze nawet absolwenci liceum, lecz jego aktualni uczniowie, jak np. Tadeusz Chomko „Gerwazy”, Tadeusz Motel „Wira”, Czesław Grzybowski „Konewka”, Stanisław Mazur „Protazy”, Leonard Barszczewski „Kropidło”, Zbigniew Czarnocki „Czarny”, Bronek Kamont „Goliat” i wielu innych. Sam ich dowódca „Szczęsny” maturę zdał dopiero w 1939 roku. A więc oddział młodych, pełnych zapału do walki chłopców. To, czego oni dokonali sami, i w ramach Uderzeniowych Batalionów Kadrowych, a generalnie Armii Krajowej, znane już jest powszechnie. O tych bohaterach, ich brawurowych akcjach, jak też ofiarach, jakie ponosili ci młodzi chłopcy, pisano już niejednokrotnie, wydano niejedną książkę. „Szczęsny” ze swoim oddziałem walczył nie tylko na Podlasiu, ale również daleko na Kresach – brał m.in. udział w zdobywaniu Wilna. Mało tego, jego oddział zapuszczał się nawet na teren Prus Wschodnich. Szerokim echem odbił się odwetowy wypad na miejscowość Turośl i nadleśnictwo Krummenheide w Prusach Wschodnich. Oto jak wspomina to wydarzenie Tadeusz Chomko ps. ”Gerwazy”:

Nas poszło wówczas 27, w tym 6 drohiczyniaków. Całością dowodził Stanisław Karolkiewicz „Szczęsny”, który z grupą partyzantów zlikwidował w nadleśnictwie Krummenheide obersta Upitza, wysokiego funkcjonariusza hitlerowskiego. Reszta z nas poszła w grupach po 4 partyzantów: „Protazy” z jedną, „Wicher” z drugą, a ja z trzecią. „Kropidło” z ckm „Maxim” ubezpieczał całość od strony głównej szosy. Polacy, będący tam na robotach przymusowych, jako przewodnicy wskazywali domy tych Niemców, którzy odznaczali się największą nienawiścią wobec Polaków bądź pracowali w aparacie policyjnym Bezirk Białystok. Każda grupa miała zaatakować 6 domów, zapalając je i likwidując mieszkańców. Na sygnał rakiety wystrzelonej przez dowódcę, wszyscy uderzyli jednocześnie. Chcieliśmy przestrzec Niemców, by mimo swej wielkiej potęgi, nie czuli się bezpiecznie nawet w swoich domach. Rozrzuciliśmy przygotowane wcześniej ulotki, wyjaśniając, że jest to odpowiedź na zagładę naszych wsi. Oszczędziliśmy tylko jedną wdowę po oficerze niemieckim, gdyż ona dobrze traktowała polskich robotników. Powiedzieliśmy jej o tym.

Podczas okupacji niemieckiej niektórym kolegom szkolnym Stanisława Karolkiewicza, w tym tak jak on, świeżym maturzystom, przyszło działać w samym Drohiczynie. Nietypowa to była służba na rzecz Ojczyzny, bowiem u boku... żandarmerii niemieckiej, w charakterze policjantów. Można by rzec, tacy „Klosowie” ze znanego serialu filmowego. Najważniejszą rolę miał do pełnienia były przyboczny szkolnej drużyny ZHP, Czesław Terlikowski. Ze względu na najlepszą znajomość języka niemieckiego pełnił również funkcję tłumacza. Inni, jak Zdzisław i Józef Jabłońscy, Wiktor i Kazimierz Wrotnowscy, Władysław Czarkowski, Sylwester Lasocki, Henryk Jarocki, Józef Poniatowski, Lucjan Barszczewski, Henryk Jaworski i kilku innych występowali jako niemieccy policjanci, tzw. schutzpolizei. Miejscowemu społeczeństwu, znanemu z patriotycznych zachowań i tradycji, trudno było początkowo zaakceptować udział „kwiatu” tutejszej młodzieży w niemieckich mundurach. Stopniowo jednak przekonywali się, że to są „porządni” policjanci i nikomu krzywdy nie robią, a wręcz przeciwnie, w razie potrzeby pomagają.

Wtajemniczeni wiedzieli nawet coś więcej, a mianowicie, że wszyscy oni głęboko tkwili w pracy konspiracyjnej, i że faktycznym ich szefem i dyspozytorem był nie meister Treptof czy Hans Frank – komendanci żandarmerii, lecz Teodor Śmiałowski ps. „Grzmot”, komendant placówki Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej w Drohiczynie. Niebezpieczna to była służba, jednak dzięki temu niełatwo było Niemcom dostarczać z tych okolic niewolników do pracy w Niemczech, gdyż w porę byli ostrzegani przez swoich, dzięki im udawało się torpedować wiele innych akcji represyjnych wobec Polaków. Poza tym dzięki swoim ludziom w niemieckiej policji, a zwłaszcza roli Terlikowskiego jako tłumacza, wiadomo było o wielu innych, planowanych akcjach wobec Polaków i podziemia, w tym również wobec Żydów. Niemal pod okiem żandarmów produkowane były lewe dokumenty, prowadzono nasłuchy radia BBC, wydawano gazetkę konspiracyjną, posługując się niejednokrotnie nawet niemiecką maszyną do pisania. Mało tego, na zapleczu apteki Antoniego Paszkiewicza oraz w domu policjanta Zdzisława Jabłońskiego o pseudonimie konspiracyjnym „Pirat”, produkowane były dla potrzeb konspiracji leki, artykuły opatrunkowe, a na krótko przed nadejściem frontu ze wschodu i ucieczką Niemców, również butelki zapalające. Tym niebezpiecznym działaniem, z rozkazu komendanta Śmiałowskiego, zajmował się Henryk Romanowski ps. „Miłek”.

Powodem zaangażowania się do służby w niemieckiej policji najbardziej patriotycznej części tutejszej młodzieży były również smutne doświadczenia z niedawnej okupacji bolszewickiej w Drohiczynie. Do ówczesnej sowieckiej milicji przystąpili bowiem ludzie o nie najlepszej reputacji w tym środowisku, głównie Białorusini i Żydzi. To właśnie w dużej mierze dzięki nim, dzięki ich donosom i inwigilacji, bolszewicy dokonywali eksterminacji najbardziej patriotycznej części tutejszego społeczeństwa.

Gdy przed zbliżającym się frontem sowieckim, latem 1944 roku, żandarmi uciekli z Drohiczyna, polscy policjanci, dobrze przez Niemców uzbrojeni, dołączyli do oddziałów leśnych, w związku z akcją „Burza”.

Wychowankowie drohiczyńskich szkół byli w każdym leśnym oddziale, działającym na Podlasiu; zarówno podczas okupacji, jak też w zniewolonej przez sowietów Polsce Ludowej. Ba, stanowili niejednokrotnie jego główny trzon. Wielu przypłaciło to życiem. Na drohiczyńskim cmentarzu leżą polegli w walkach z UB i NKWD: Jakub Radzikowski i Tadeusz Sollich, a ich towarzysz, Feliks Pietrzykowski ps. ”Cincinatus” spoczywa na cmentarzu w Osmoli, gdzie zginął w walkach z NKWD w roku 1946.

Zdzisio Jabłoński ps. „Pirat”, niedawny niemiecki policjant, oraz jego dowódca Teodor Śmiałowski ps. ”Szumny”, którzy zginęli w roku 1945 po drugiej stronie Bugu, w pobliżu Drohiczyna, nie mają, niestety, swoich grobów, gdyż ciała ich ubowcy wywieźli w nieznanym kierunku i tam najprawdopodobniej pochowali.

Ruch oporu wobec sowietyzacji Polski, jak wiadomo, istniał na terenie Podlasia jeszcze wiele lat po wojnie. Komórka AK-WiN istniała również na terenie szkoły, biorąc niejednokrotnie udział w akcjach dywersyjnych, nie rzadko z bronią w ręku. Wspomnę tu chociażby wyczyn Zosi Chomkówny ps. „Strzała”, 17-letniej uczennicy III klasy gimnazjalnej. Ona to, nie mogąc doczekać się zaalarmowanych przez siebie „chłopców z lasu”, ponieważ czas naglił, sama zorganizowała odbicie członków podziemia z tutejszego posterunku MO, gdzie oczekiwali na transport do kazamatów ubowskich w Bielsku Podlaskim. Gwoli prawdzie dodać tu należałoby, iż akcja ta była o tyle ułatwiona i udała się bez ofiar, gdyż niektórzy milicjanci byli sprzysiężeni z partyzantami.

Jej to się udało, choć w efekcie, w obawie przed aresztowaniem, zmuszona była opuścić Drohiczyn i szkołę. Mniej szczęścia mieli natomiast inni członkowie szkolnej konspiracji. Najbardziej chyba dramatycznym wydarzeniem było aresztowanie dwóch braci Romanowskich, 18-letniego Jurka i 17-letniego Janka, uczniów gimnazjum, tym bardziej, że po bestialskim przesłuchaniu w ubowskich kazamatach w Białymstoku, parodia sądu odbyła się w sali rekreacyjnej tutejszego liceum. Na scenie, gdzie nie tak dawno jeszcze Jurek występował w teatrzyku szkolnym... Po drugiej stronie, na widowni, jego koleżanki i koledzy, przemocą spędzeni przez UB. W toku tego smętnego widowiska prokurator, jakże inaczej, domagał się dla wszystkich kary śmierci za samą tylko przynależność do nielegalnej organizacji i posiadanie broni, bowiem tylko to można było im udowodnić. Gdy przewodniczący sądu, osławiony na Białostocczyźnie wieszatiel major Włodzimierz Ostapowicz, odczytywał wyrok – wszyscy zamarliśmy z osłupienia: bracia Romanowscy otrzymali po 15 lat więzienia, zaś dwaj inni, dorośli członkowie AK-WiN kary śmierci. Gwoli prawdzie trzeba powiedzieć, iż młodszy Romanowski, Janek osądzony został wówczas zaocznie, gdyż do Drohiczyna go nie przywieziono. Można było domyślać się dlaczego, bowiem o metodach przesłuchań w ubowskich kazamatach krążyły mrożące krew w żyłach opowieści.

Po tym dramatycznym widowisku „poproszony” został o przemówienie do młodzieży dyrektor Martewicz, a także prefekt ksiądz Wiktor Gliński. Niewdzięczna to była rola zwłaszcza dla księdza, bądź co bądź kapelana konspiracji. W przemówieniu swoim powiedział m.in., iż najważniejsza dla młodzieży jest nauka i tego prawa nie może ich nikt pozbawiać. Delikatnej aluzji jej adresaci raczej nie poniali. Skomentowali to przemówienie w gazecie „Jedność Narodowa”, po swojemu pisząc: „Ks. Gliński z przekonaniem nawoływał młodzież i starsze społeczeństwo do zaniechania niszczących tylko biologiczne zasoby narodu mordów bratobójczych i skierowaniu pracy wszystkich rzetelnych Polaków na tory pozytywnej pracy dla wielkości demokratycznej Polski”.

To haniebne wydarzenie w historii szkoły, a i miasta, upamiętniono podczas zjazdu wychowanków gimnazjum i liceum z okazji 90-lecia szkoły, 27 czerwca 2009 roku. Tablice pamiątkową z opisem tego wydarzenia, odsłonięto w kościele pofranciszkańskim, tradycyjnie nazywanym wówczas „szkolnym”, jako że sąsiadował bezpośrednio ze szkołą, która mieściła się wówczas w budynkach poklasztornych. Aktu poświęcenia tablicy dokonał JE ksiądz biskup Antoni Pacyfik Dydycz.

Inni ich koledzy, zagrożeni takim samym losem, zmuszeni byli opuścić wówczas szkołę i poszukać bezpieczniejszego miejsca gdzie indziej. Szkolna komórka konspiracyjna przestała więc praktycznie istnieć. Choć nie na zawsze. Mimo iż konspiracja spod znaku WiN przestała praktycznie działać, młodzież wcale nie czuła się pokonana. Z czasem powstają inne tajne uczniowskie organizacje. Najbardziej głośna to „Młode Duchy”, przemianowana z czasem na „Młode Orły”. Ich działalność to głównie samokształcenie przez uzupełnianie wiedzy tematami zakazanymi wówczas przez komunistów oraz sabotowanie komunistycznego wychowania. Przejawiała się w różnych formach, m.in. z niezwykłą determinacją prowadzono walkę o krzyże, które w wyniku nacisków ówczesnych władz, zaczęto usuwać z klas szkolnych. Działali pod cichym patronatem ks. Wiktora Glińskiego oraz nauczycieli: Jana Goławskiego i Eugeniusza Mroczkowskiego. Między innymi wspólnie słuchano audycji „Wolna Europa”. Oczywiście nie obeszło się bez „wpadek”. Wielu przypłaciło swoją działalność kilkudniowymi aresztowaniami, brutalnymi przesłuchaniami, usuwaniem ze szkoły.

W tym miejscu chciałbym wrócić jeszcze do czasu dwuletniej okupacji sowieckiej (1939-1941). Otóż w tym okresie istniała w Drohiczynie również szkoła średnia, tzw. diesiatiletka. Oczywiście sowiecka i z językiem wykładowym rosyjskim. Z młodzieżą uczęszczającą do tej szkoły sowieci również mieli nie lada problemy. Nie dość, że stroniła od wszelkiej indoktrynacji komunistycznej, to na dodatek jak tylko mogła, to sabotowała ich metody wychowawcze. Mimo prób szantażu i różnorakich nacisków, w szkole nie było chętnych do wstępowania w szeregi pionierów i komsomolców. Nieznane tu były w ogóle tak propagowane przez władze sowieckie „kółka bezbożników”. Różne były te sztubackie wybryki. Na przykład, podczas uroczystości komunistycznych, na których obowiązkowo trzeba było być obecnym, orkiestra szkolna, ku przerażeniu wszystkich, zamiast Sziroka strana maja radnaja, grała Warszawiankę, wmawiając bolszewikom, że Stalina można czcić i w ten sposób. Bezpieczne to oczywiście nie było, nieraz kończyło się daleko idącymi represjami, z wywózką do łagrów lub na Sybir włącznie, albo wręcz ucieczką starszych uczniów do leśnych oddziałów partyzanckich, które w owym czasie już się organizowały.

Długie lata, zarówno te stalinowskie, jak i popaździernikowe, Drohiczyn miał opinię największego w województwie białostockim środowiska reakcji. Długo jeszcze komunistycznej indoktrynacji nie ulegała również młodzież szkolna. Bezradne wobec krnąbrnego społeczeństwa władze znalazły jednak sposób, aby ją ukarać. Przede wszystkim wykazywały całkowity brak zainteresowania rozwojem miasta, pomijały je w inwestycjach, blokowały oddolne inicjatywy. Rozwijały się sąsiednie Siemiatycze i Ciechanowiec, a prastary Drohiczyn chylił się ku upadkowi. Oficjalna motywacja takiego postępowania władz wobec Drohiczyna była różna, jednak w chwilach szczerości, a zdarzały się takie, zwłaszcza przy wódce, mówiono, że tak długo w mieście nic się nie będzie działo, jak długo ludzie będą słuchać biskupa i księdza Glińskiego, a nie partii. No cóż, taka była prawda.

Aby już ostatecznie zdegradować „biskupi” Drohiczyn i młodzież pozbawić wpływów tutejszego duchowieństwa, zdecydowano się na cios jeszcze większy: zlikwidowano gimnazjum i liceum (wówczas XI-latkę), a jego pomieszczenia przekazano szkole zawodowej. Było to przysłowiowe wylanie dziecka z kąpielą. W ten sposób pozbawiono miasto wielowiekowej tradycji posiadania najstarszej i najbardziej zasłużonej na Podlasiu szkoły średniej. Był to bolesny cios dla miejscowego społeczeństwa. Na szczęście, dzięki usilnym staraniom tutejszego społeczeństwa, które nigdy nie kapitulowało wobec przemocy i niesprawiedliwości, przerwa w nauce trwała zaledwie kilka lat.