Führer daleko, szeregowcy polscy blisko i gałęzi w lasach nie brak, czyli prawda o „Bromberger Blutsonntag"

czwartek, 30 sierpnia 2012 10:06 JK
Drukuj

Tags: Białe plamy | Dzieje narodowe

Zgodnie z faktami, przebijające się przez Bydgoszcz na Toruń i Inowrocław polskie oddziały 9 i 27 dywizji piechoty zostały przed południem około godz. 10.00 ostrzelane przez dywersantów, rozlokowanych w bardzo wielu punktach miasta. Potwierdzają to zachowane meldunki armii „Pomorze", zwłaszcza zaś 15 dywizji piechoty wielkopolskiej oraz relacje osób cywilnych. Meldunki te i relacje były pełne szczegółów o dywersji w Bydgoszczy. Trzeciego września 1939 r. o godzinie 18.52 oficer operacyjny sztabu armii „Pomorze" meldował Sztabowi Naczelnego Wodza: „w godzinach przedpołudniowych, a raczej południowych niemieckie elementy w Bydgoszczy zorganizowały i wykonały coś w rodzaju zbrojnej dywersji w dużej skali. Bunt ten został krwawo stłumiony".

Wiadomość o najeździe III Rzeszy na Polskę 1 września 1939 r. mieszkańcy Bydgoszczy przyjęli ze spokojem. Spokojnie przyjęli również decyzję władz o ogłoszeniu stanu wojennego w państwie i ograniczenia z nim związane. Wszelkie obwieszczenia i zarządzenia władz centralnych i lokalnych prasa bydgoska publikowała następnego dnia po ich wydaniu. Pierwszego września starosta bydgoski zarządził zamknięcie drukarni niemieckich i zawieszenie dziennika „Deutsche Rundschau in Polen". Ostatni numer tej gazety (200 A) z datą 2 września miał jeszcze w nagłówku podtytuł „Przegląd Niemiecki w Polsce". W numerze tym redakcja niemieckiego dziennika opublikowała odezwę prezydenta RP Ignacego Mościckiego do obywateli Rzeczypospolitej. W komentarzu do niej podkreślała, iż Niemcy mają „czyste sumienie i czyste ręce" (Unser Gewissen und unsere Hande sind rein).

Elita Niemców bydgoskich, a także niemała ich część nie miała ani czystego sumienia, ani czystych rąk. Nie brakowało Niemców – obywateli polskich czynnie zaangażowanych w działania dywersyjne. Starosta bydgoski na mocy ustawy o stanie wyjątkowym z 22 lutego 1937 r. posiadał gotowy plan inwigilacji i deportacji Niemców podejrzanych o działalność antypaństwową. Pewna ich liczba została aresztowana już w sierpniu 1939 r. i odesłana w głąb kraju. Internowanie reszty podejrzanych zarządzono na wiadomość o wybuchu wojny. Według starosty Suskiego ujęto wtedy 80 Niemców w Bydgoszczy. Nie byli to wszyscy podejrzani, gdyż wielu zbiegło do Wolnego Miasta Gdańska, do Rzeszy albo się po prostu ukryło. Samo internowanie zaczęło się w Bydgoszczy 1 września rano i trwało jeszcze w ciągu 2 września. W akcji tej uczestniczyła policja i rezerwa policji, zmobilizowana tuż przed agresją niemiecką. Aresztowanych doprowadzano do kilku punktów zbornych, najczęściej komisariatów, a stamtąd przeprowadzano do Komendy Miejskiej Policji Państwowej przy ul. Jagiellońskiej. Wśród internowanych byli wymienieni już czołowi działacze mniejszości niemieckiej: J. Assmann, A. Dross, P. Jendricke, H. Kohnert, G. Starkę, S. Staemmler, a także Ferdinand Lang, „prowadzący" Deutscher Schulverein i Martha Schnee (1863-1939), pedagog, działaczka Deutscher Fraüenbundu.

Internowani nie zawsze byli należycie traktowani przez policjantów. Zdarzały się, niestety, przypadki bicia zatrzymanych. Nocą 2 września 1939 r. kolumna internowanych, w której byli również Niemcy zatrzymani w powiecie bydgoskim, licząca około 200 osób obojga płci, wyruszyła pieszo pod eskortą policjantów przez Łęgnowo, Solec Kujawski do Torunia. Dalsza droga internowanych Niemców wiodła przez Ciechocinek - Nieszawę - Włocławek - Choceń - Krośniewice - Kutno - Starąwieś k. Kutna do Łowicza („marsz na Łowicz"). Dotarli do tego miasta 9 września i tam zostali uwolnieni przez oddziały Wehrmachtu nacierające na Warszawę. Długa droga, przy niezwykłych jak na tę porę roku upałach, była dla wielu, zwłaszcza starszych osób, drogą ostatnią. Pamiętać też trzeba, że idące kolumny były atakowane przez lotników niemieckich; były ofiary. Sfrustrowani eskortujący policjanci byli często wobec internowanych złośliwi i niekiedy traktowali ich brutalnie. Ich zajadłość miała jednak swoje granice, skoro z „marszu" wyszli cało znani Niemcy bydgoscy: Kohnert, Starke, Jendricke, Lang i inni. Do Bydgoszczy powróciła również wspomniana Martha Schnee, internowana 1 września. Doszła ona jedynie do Łęgnowa, gdzie wyczerpaną i niezdolną do dalszego marszu eskorta pozostawiła własnemu losowi. Po kilkunastu dniach powróciła do Bydgoszczy, gdzie po dwóch miesiącach zmarła. Niektórzy spośród internowanych wracali do Bydgoszczy jeszcze w początkach grudnia 1939 r. Drugiego grudnia tego roku powrócił wspomniany już L. Libiszewski, tajny współpracownik gestapo, zwolniony z niewoli sowieckiej, w której znalazł się w nieznanych okolicznościach. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności legł u podłoża śmierci lekarza dr. Staemmlera, którego zastrzelił policjant w czasie pertraktacji o uwolnienie internowanych.

Miał pecha H. Kohnert, który po uwolnieniu, jadąc rowerem do Bydgoszczy, wpadł pod niemiecki pojazd wojskowy i w rezultacie tego wypadku utracił później nogę. Trzeba też koniecznie zwrócić uwagę na tzw. marsz do Piecek. Otóż 3 września kilkudziesięciu wcześniej zatrzymanych Niemców konwojowano pod strażą z Bydgoszczy ul. Kujawską w kierunku Inowrocławia. Niemcy nazwali to wydarzenie: Marsch nach Piecki. Tymczasem Niemców nie prowadzono do Piecek, lecz zdołano doprowadzić do Jeziora Jezuickiego w Chmielnikach, gdzie według świadków niemieckich żołnierze polscy mieli zamordować 4 września 39 Niemców. Natomiast z zeznań świadków polskich wynika, że nad wzmiankowanym jeziorem zostało rozstrzelanych 9 cywili ujętych z bronią w ręku, a około 30 osób zginęło od bomb niemieckich. Podkreślić trzeba, że droga Bydgoszcz – Inowrocław była 3 i 4 września regularnie bombardowana i ostrzeliwana przez lotników niemieckich.

Zginęło wtedy wielu spośród konwojowanych Niemców i jeszcze więcej uciekinierów polskich. Oczywiście, uwolnieni Niemcy dążyli do szybkiego nagłośnienia „marszu na Łowicz". Zabiegali, by redaktor Starke jak najszybciej mógł wrócić do Bydgoszczy i opublikować relacje uczestników z „drogi cierpień". Tymczasem, po kilku relacjach opublikowanych w „Deutsche Rundschau", nazistowskie władze miejskie w Bydgoszczy zakazały mu rozpowszechniania „doniesień budzących grozę" i „tworzenia męczenników". Dopiero kiedy w Berlinie rozpętano nagonkę na temat „Blutsonntag", Starke znów mógł publikować nienawistne relacje.

Tymczasem w Bydgoszczy życie toczyło się na pozór normalnie. „I gdyby nie wystawione przed domami posterunki opl [obrony przeciwlotniczej - J.K.] cywilnej, gdyby nie zaklejone szyby, ubezpieczone piwnice, głuche odgłosy wybuchających raz po raz pocisków naszej artylerii przeciwlotniczej, warkot silników lotniczych - pisano w „Dzienniku Bydgoskim" - chciałoby się rzec, Że nic się nie dzieje. Przecież tak samo ludzie chodzili do składów spożywczych, tak samo odwiedzali kawiarnie, kina, tak samo dyskutowali przy stole i na ulicy. Tylko ton tych rozmów był poważniejszy [...]. I czuło się w nich zaciętość wytrwania [...]".

Większy niż zwykle był napływ wiernych do świątyń, „gdzie zanosili z głębi duszy modły o pomyślność naszej Ojczyzny. Na Godzinie Świętej, odprawionej w kościołach bydgoskich, płynęły na zakończenie tego nabożeństwa w niebo dźwięki hymnu Boże coś Polskę. Niepokoiła jednak „robota plotkarzy" rozsiewających nieprawdopodobne pogłoski. W gazetach przypominano, że ich rozpowszechnianie jest czynem karygodnym. O trwającej wojnie przypominały dźwięki syren ostrzegających mieszkańców przed nalotami lotniczymi oraz uchodźcy z terenów przygranicznych, zwłaszcza z powiatów: wyrzyskiego, tucholskiego, chojnickiego, a także świeckiego i innych, coraz liczniej przechodzący przez Bydgoszcz. Do tych uciekinierów zaczęli się przyłączać również bydgoszczanie.

Pierwszego i drugiego września Zarząd Miasta z prezydentem L. Barciszewskim i starostwo z J. Suskim na czele funkcjonowały w miarę normalnie, choć już trwały w nich ostatnie przygotowania do ewakuacji. Wieczorem 2 września starosta Suski w telefonogramie do wojewody pomorskiego donosił o chaosie i panice w powiecie, o licznych aktach sabotażu ze strony dywersantów niemieckich, o zastrzeleniu żołnierza polskiego, o ujęciu 6 dywersantów z karabinami maszynowymi, którzy przedostali się z uciekinierami do Koronowa.

W sobotę 2 września w południe na przepełniony uciekinierami dworzec kolejowy i przyległe ulice spadły pierwsze bomby. Śmierć poniosło 25 osób, w tym głównie kobiety i dzieci. Coraz więcej bydgoszczan, ulegając panice, opuszczało miasto, powodując nerwowe podniecenie wśród pozostałych. Przygnębiająco działał widok cofających się żołnierzy z rozbitych oddziałów wojskowych. Urządzono dla nich dwa punkty zborne: w lokalu rozrywkowym „Elysium" przy ul. Gdańskiej i w majątku Myślęcinek, położonym w odległości 5 km na północny wschód od Bydgoszczy. Panikę siali nieznani osobnicy, krzycząc: „Ludzie uciekajcie! Niemcy idą!".

Nocą z 2 na 3 i wczesnym rankiem 3 września dywersanci niemieccy w mundurach polskich żołnierzy budzili m.in. mieszkańców domów na Szwederowie (ul. Leszczyńskiego) i w śródmieściu (ul. Bolesława Chrobrego, Śniadeckich, Wileńska), mówiąc im, iż „przejęli radiogram, z którego wynika, że Niemcy chcą tutejszych Polaków wyrżnąć, że trzeba się bronić, czym kto może" albo, że należy uciekać, bo Niemcy wkraczają do Bydgoszczy i mordują, kto im w rękę wpadnie, że „wojsko polskie pod Nakłem zostało rozbite, że z Polską jest bardzo źle", że „trzeba uciekać". Celem tej wcześniej przygotowanej akcji było oczywiście szerzenie defetyzmu i paniki wśród polskich mieszkańców miasta. Wielu mieszkańców Szwederowa i innych osiedli, ulegając panice, uciekało wtedy w kierunku Inowrocławia.

To, że dywersja została wcześniej przygotowana, wiedzieli bez wątpienia niektórzy Niemcy bydgoscy, którzy również znali termin jej rozpoczęcia. Niektórzy z nich, pozostając w dobrosąsiedzkich stosunkach z Polakami, radzili im, by skorzystali z jakiegokolwiek schronienia, gdyż „szykuje się coś niedobrego". Na przykład Oskar Neumann, niemiecki właściciel domu przy ul. Gdańskiej 7, w którym mieściła się kancelaria adwokata Bernarda Cisewskiego, radził kierowniczce tej kancelarii, Polce Barbarze Prokop, by ta razem z matką przyszły do niego w niedzielę, tj. 3 września, koniecznie przed godz. 10.00, gdyż szykuje się „coś niedobrego", a u niego w „bunkrze" będzie bezpiecznie. Zaznaczył przy tym, że nie może jej nic więcej powiedzieć. Z kolei Prokop powiedziała o tej propozycji swej sąsiadce Franciszce Bramowej, mieszkającej przy ul. Chrobrego 17. Ta radziła Prokop, aby propozycję przyjęła. Sama zaś powiadomiła o tym policję, która jednak, przygotowując się do ewakuacji, nie zareagowała.

„Uczucie niepokoju rosło wśród mieszkańców z godziny na godzinę – napisał Tadeusz Kuta – naoczny świadek wydarzeń – mimo dziarskich marszów nadawanych przez radio i buńczucznych pogadanek pułkownika Umiastowskiego [...]". Od pierwszego dnia wojny przez Bydgoszcz w głąb kraju ewakuowała się, jak zaznaczono wcześniej, ludność cywilna z rejonów przygranicznych, zwłaszcza z powiatów  wyrzyskiego, tucholskiego, świeckiego i okolic miasta, do której stopniowo przyłączali się bydgoszczanie. Rozumie się, że chaotyczna ewakuacja utrudniła ruchy wojska i ich odwrót. Ta bezładna ewakuacja i związane z nią zamieszanie ułatwiały oczywiście przenikanie do Bydgoszczy dywersantów i przerzut broni.

Przez Bydgoszcz od 2 września cofali się również, jak już wzmiankowano, żołnierze z rozbitych w Borach Tucholskich i nad Jeziorami Koronowskimi oddziałów 9 i 27 dywizji piechoty. Odwrót żołnierzy z tych oddziałów nasilił się nocą z 2 na 3 września. Z kolei od wieczora 3 września i nocą z 3 na 4 września trwał, zgodnie z rozkazem, odwrót niepokonanych na przedmościu bydgoskim oddziałów 15 dywizji piechoty wielkopolskiej, które miały zająć nowe pozycje obronne na południe od Bydgoszczy. Przebijające się oddziały były niejednokrotnie znienacka atakowane przez dywersantów niemieckich. Bydgoszcz nie była tu wyjątkiem. Dywersanci atakowali polskie oddziały opuszczające niektóre miasta na Śląsku i w Poznańskiem. Tak postąpili np. w Bielsku-Białej, Chorzowie, Katowicach, Oświęcimiu, Rybniku, Tychach, Żorach, Lesznie i innych miastach.

Zresztą z atakami dywersantów na przedmościu bydgoskim jednostki armii „Pomorze" miały do czynienia już pierwszego dnia wojny. „O brzasku jednostki niemieckie ze strażą przednią w postaci band dywersantów przekroczyły granicę w okolicy Jeziorek, Zelgniewa, Bądecza, Walentynowa i Dźwierszna. Jednostki niemieckie – pisano w meldunku informacyjnym nr 4 15 dywizji piechoty z 1 września – współpracowały z bandami dywersantów, które zostały utworzone przez polskich obywateli narodowości niemieckiej. Są one uzbrojone i strzelały do naszych żołnierzy z broni maszynowej oraz przerwały wszystkie połączenia telefoniczne".

W niedzielę 3 września 1939 r. w Bydgoszczy rozegrały się wydarzenia, które przeszły do historii pod nazwą „Bromberger Blutsonntag". Po zakończeniu wojny upowszechnił się polski przekład tej nazwy – „krwawa niedziela". Według Zbigniewa Raszewskiego w czasie okupacji funkcjonowało w Bydgoszczy wyłącznie określenie niemieckie w oryginale. Stosowanie polskiego przekładu, zdaniem tego autora, prowadzi do nieporozumień.

„Skoro rzecz tyczy wojny, a była „krwawa", to widocznie chodzi o jeszcze jedną krzywdę – pisze Raszewski – wyrządzoną Polakom. Tak rozumuje przeciętny Polak, tak piszą ludzie, którzy uważają się za ekspertów. Widocznie Bydgoszcz stała się ofiarą którejś krwawej niedzieli. W rzeczywistości Bydgoszcz cierpiała z powodu owej niedzieli przez sześć lat, a „krwawą" nazwała ją propaganda hitlerowska, utrzymując, Że tego dnia – tzn. w niedzielę 3 września 1939 r. – my, Polacy, mieliśmy się rzucić na miejscowych volksdeutschów i pod wpływem nagłego porywu wściekłości okrutnie ich wymordować".

Zgodnie z faktami, przebijające się przez Bydgoszcz na Toruń i Inowrocław polskie oddziały 9 i 27 dywizji piechoty zostały przed południem około godz. 10.00 ostrzelane przez dywersantów, rozlokowanych w bardzo wielu punktach miasta. Potwierdzają to zachowane meldunki armii „Pomorze", zwłaszcza zaś 15 dywizji piechoty wielkopolskiej oraz relacje osób cywilnych. Meldunki te i relacje były pełne szczegółów o dywersji w Bydgoszczy. Trzeciego września 1939 r. o godzinie 18.52 oficer operacyjny sztabu armii „Pomorze" meldował Sztabowi Naczelnego Wodza: „w godzinach przedpołudniowych, a raczej południowych niemieckie elementy w Bydgoszczy zorganizowały i wykonały coś w rodzaju zbrojnej dywersji w dużej skali. Bunt ten został krwawo stłumiony".

Z relacji wojskowych i osób cywilnych wynika, że główne punkty dywersji niemieckiej w Bydgoszczy znajdowały się, co zrozumiałe, przy przelotowych drogach odwrotu jednostek polskich, najpierw na kierunku północ-południe, następnie zachód-wschód-południe. Oddziały i żołnierze z rozbitej 27 dywizji piechoty, wycofujące się przed południem 3 września z kierunku Osielska przez Bydgoszcz na Toruń i Inowrocław, były ostrzeliwane wzdłuż ul. Gdańskiej i przyległych do niej ulic (20 Stycznia, Libelta, Kołłątaja, Staszica, Warszawskiej, Pomorskiej, Śniadeckich i innych), z pl. Teatralnego, na ulicach Jagiellońskiej, Bernardyńskiej, Kujawskiej i przyległych do niej (Leszczyńskiego, Karpackiej i innych). Dywersanci strzelali do żołnierzy i cywilów z budynków mieszkalnych i fabryk („Persil", „Lukullus" i in.) należących do Niemców, budynków stowarzyszeń niemieckich, zborów protestanckich (Pawła przy pl. Wolności, Chrystusa Pana przy ul. Warszawskiej, Marcina Lutra przy ul. Leszczyńskiego, fary ewangelickiej przy pl. Kościeleckich i in.), cmentarzy ewangelickich. Posługiwali się często bronią maszynową. Na przykład, tkwiący na wieży zboru przy pl. Wolności karabin maszynowy ostrzeliwał ul. Gdańską. Na Szwederowie głównym punktem dywersji był zbór Marcina Lutra przy ul. Leszczyńskiego. Z jego wieży serie ognia z broni maszynowej raziły żołnierzy i cywilów. Zbór ten został zdobyty dopiero w nocy z 3 na 4 września, w trakcie odwrotu 62 pułku piechoty wielkopolskiej. Żołnierze z tego pułku, napotykając zdecydowany opór dywersantów, podpalili zbór. W zniszczeniu tego ważnego ogniska dywersji czynnie uczestniczyli mieszkańcy Szwederowa.

Oczywiście, tego dnia poległo wielu żołnierzy. Śmierć poniosło również wiele osób cywilnych. Znaczna była także liczba rannych, którzy trafili do szpitali bydgoskich. Według renomowanego lekarza dr. Edwarda Soboczyńskiego (1890-1963), dyrektora Szpitala Miejskiego na Bielawach, już około godz. 12 w szpitalu tym znalazło się 91 rannych. W godzinach następnych do tego szpitala „napływały kolejne transporty ofiar". Wkrótce ranni zajęli 200 przygotowanych sienników. Rannymi rychło zapełnił się szpital św. Floriana. Z braku miejsca kładziono ich na podłogach i korytarzach. Wielu z nich zmarło. Oczywiście, na rejestrowanie rannych nie było czasu. Nie natrafiono dotąd na wykaz zmarłych w tych szpitalach. Dywersja niemiecka w Bydgoszczy, wbrew meldunkom wojskowym, nie do końca została stłumiona. Cofające się przez Bydgoszcz oddziały 15 dywizji piechoty oraz resztki jednostek zniszczonych w Borach Tucholskich były w ciągu nocy z 3 na 4 września i przed południem 4 września ostrzeliwane przez dywersantów z budynków przy ulicach: Grunwaldzkiej, Koronowskiej, Kraszewskiego, Kujawskiej i Nakielskiej oraz innych ulicach miasta. Trzeciego września około godz. 22.00 podczas przekraczania Kanału Bydgoskiego we wsi Prądy ostrzelana została jedna z kompanii 61 pułku piechoty wielkopolskiej. W trakcie nakazanej przez dowódcę akcji oczyszczającej żołnierze ujęli kilku dywersantów, których przekazano następnie do sztabu pułku. Nocą i rankiem 4 września bateria 15 pułku artylerii lekkiej była ostrzeliwana na osiedlu Czyżkówko oraz w czasie przejazdu ulicami Nakielską, Grunwaldzką i Kujawską. W jednym z domów ujęto wtedy ośmiu Niemców posiadających przy sobie dwa karabiny maszynowe i kilka pistoletów maszynowych.

„Odwrót z Bydgoszczy wśród rozszalałej dywersji niemieckiej był dla żołnierzy 15 dp bardzo ciężkim przeżyciem. Sam fakt niemieckiej akcji zbrojnej w polskim mieście działał przygnębiająco. [...]. Część oddziałów (zwłaszcza 62 pp) wycofała się z miasta w stanie depresji psychicznej i w dużym nieładzie. Tu i ówdzie były nawet trudności w szybkim zorganizowaniu obrony na południowym brzegu Brdy, zwłaszcza, Że akcja dywersyjna Niemców w południowej części miasta i w przyległych lasach trwała także i 4 września, chociaż z mniejszym natężeniem. W ciągu przedpołudnia sytuacja została jednak całkowicie opanowana.

Zachowane dokumenty wojskowe, które powstały w trakcie i zaraz po samych wydarzeniach 3 i 4 września, gdy jeszcze nikt nie mówił o „Blutsonntag", nie pozostawiają wątpliwości co do faktu zbrojnej dywersji niemieckiej na tyłach cofających się przez Bydgoszcz wojsk polskich. „Ten kto po ich przestudiowaniu chciałby nadal zaprzeczać niemieckim strzałom, które zostały oddane 3 września 1939 roku do żołnierzy polskich – podkreśla Günther Schubert – ściąga na siebie podejrzenie, że nie chce zaakceptować prawdy”.

Fakty zawarte w dokumentach wojskowych znajdują potwierdzenie w licznych zeznaniach świadków polskich, przesłuchanych w 1945 r. przez podprokuratora Kazimierza Garszyńskiego na polecenie prokuratora Specjalnego Sądu Karnego w Poznaniu, a także w zeznaniach świadków przesłuchanych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Po przeprowadzonych badaniach Kazimierz Garszyński sporządził obszerne sprawozdanie, w którym ustalił, że w niedzielę 3 września 1939 r. o godz. 10.00 Niemcy w Bydgoszczy „uzbrojeni w karabiny maszynowe i granaty ręczne zaczęli strzelać do żołnierzy i do ludzi na głównych arteriach przelotowych miasta i placach. Strzelając z dachów, strychów, okien kościołów ewangelickich, z cmentarzy". Na załączonym do sprawozdania planie miasta Garszyński zaznaczył punkty, z których strzelali dywersanci. Na podstawie zeznań świadków ustalił, Że punktów tych w Bydgoszczy było około 50”. W rzeczywistości takich ważnych ognisk dywersji było w Bydgoszczy ponad 150.

Oczywiście, Niemcy bydgoscy, którzy po zakończeniu wojny znaleźli się w Republice Federalnej Niemiec i w końcu lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku odpowiadali na ankietę Ziomkostwa Ziem Zachodnich dotyczącą m.in. „Blutsonntag", zaprzeczali, z nielicznymi wyjątkami, by Niemcy strzelali do polskich żołnierzy. Owszem, w Bydgoszczy 3 września miała miejsce strzelanina, ale żołnierzy ostrzeliwali sami Polacy, „aby doprowadzić ich do szału wobec volksdeutschów".

Odosobniona była opinia pastora Kurta Eichstadta, byłego superintendenta Bydgoszczy, który – odpowiadając na ankietę – napisał: „Skoro wiemy, że zdobycie gliwickiej stacji radiowej było fikcją, uważam za rzecz możliwą, Że SS przeszmuglowała partyzantów do Bydgoszczy i że to oni strzelali do cofających się Polaków".

Istotnym źródłem wskazującym na czynny udział Niemców w wypadkach 3 i 4 września 1939 r. w Bydgoszczy są akta procesowe hitlerowskiego Sądu Specjalnego (Sondergericht) w Bydgoszczy, przed którym od połowy września toczyły się rozprawy przeciwko Polakom o udział w „Blutsonntag". Niektóre wyroki tego sądu, jak i zeznania oskarżonych świadczą, iż rzeczywiście strzelano z domów i mieszkań volksdeutschów. Tak więc różnorodne źródła proweniencji polskiej, niekiedy i niemieckiej, potwierdzają fakt, iż w Bydgoszczy rzeczywiście 3 września miała miejsce dywersja niemiecka. Podobnie jak Z. Raszewski za absurdalny uważam pomysł Niemców bydgoskich z kręgu tzw. wypędzonych i niektórych historyków i publicystów niemieckich utrzymujących, Że „polskie oddziały w panice postrzelały się nawzajem, a potem zaczęto wyciągać z domów volksdeutschów jako winnych rzekomej napaści". Tej opinii nie podważa, moim zdaniem, tragiczna pomyłka oddziału junaków Przysposobienia Wojskowego, którzy około godz. 9.30 ostrzelali na Czyżkówku oddział żołnierzy polskich wycofujący się spod Koronowa, biorąc go za czołówkę wkraczających Niemców.

Incydent na Czyżkówku nie stał się według mjr. Sławińskiego sygnałem do rozpoczęcia dywersji przez Niemców. Sygnałem takim według tego dowódcy 82 batalionu wartowniczego był epizod przy ul. Gdańskiej, którą napierała od północy w kierunku śródmieścia rzeka uciekinierów, przemieszanych z wycofującymi się oddziałami wojska. Nagle około godz. 10 usłyszano nasilający się szum i głuchy turkot. Z tłumu zaczęły padać okrzyki: „Czołgi jadą!". Wybuchła panika, którą pogłębiły pędząca galopem od strony koszar bateria polskiej artylerii, a za nią wozy amunicyjne wraz z furmankami cywilów. Żołnierze 82 batalionu nie byli w stanie zatrzymać pędzących, spanikowanych zaprzęgów. Ten epizod stał się sygnałem dla dywersantów do rozpoczęcia akcji, która objęła w tym samym czasie (10.15 - 10.30) śródmieście i oddalone od centrum miasta przedmieścia: Bartodzieje, Bielawy, Czyżkówko, Jachcice, Kapuściska, Szwederowo, Wilczak i inne.

Nie ulega kwestii, że dywersja w Bydgoszczy została wcześniej zaplanowana przez służby specjalne Rzeszy, które, jak wcześniej wykazano, od wielu lat skutecznie penetrowały mniejszość niemiecką w Bydgoszczy i miały wśród niej agentów i „ludzi zaufanych". Wiele poszlak wskazuje na to, że główną rolę w przygotowaniu dywersji odegrała służba bezpieczeństwa SS, a dokładniej Naczelny Odcinek SS Nord-Ost w Królewcu i jego agentura w Gdańsku. To one bez wątpienia odpowiadały za przerzut SS-manów do Bydgoszczy, gdzie później ostrzeliwali oni polskich żołnierzy i ludność cywilną. Królewieckie SD koordynowało zapewne działania z królewiecką, i, jak można sądzić, również szczecińską Abwehrą. Zauważyć tu trzeba, że zadanie zdobycia Bydgoszczy otrzymał wzmiankowany wcześniej niemiecki III korpus armijny, który został skoncentrowany w rejonie Krajenka - Złotów na Pomorzu, a więc w obszarze operacyjnym szczecińskiej Abwehry.

Zastanawia tylko, dlaczego dywersanci wybrali jako czas rozpoczęcia akcji godziny przedpołudniowe 3 września, kiedy nic jeszcze nie zapowiadało, że oddziały Wehrmachtu wkroczą niebawem do miasta. Rozpoczęcie dywersji, jak przypuszcza, nie bez racji, mjr Sławiński, mogło być przypadkowe, spowodowane zbiegiem okoliczności, jak choćby wzmiankowaną paniką i chaosem na ul. Gdańskiej. Nie można podzielić jednak zdania mjr. Sławińskiego, że dywersję przygotowały „miejscowe stowarzyszenia niemieckie" na polecenie władz Rzeszy. Oczywiście, za całą akcją kryli się politycy nazistowscy wysokiego, a nawet najwyższego szczebla. Hermann Göring, marszałek lotnictwa Rzeszy, oskarżony w procesie norymberskim zeznał 22 marca 1946 r., rzecz znamienna, że krwawe wydarzenia w Bydgoszczy miały miejsce przed wojną i były przyczyną agresji na Polskę. Na uwagę sowieckiego prokuratora Rudenki, że wydarzenia te miały miejsce po wybuchu wojny – 3 września, Göring podtrzymał stwierdzenie, dodając, że może to wydarzyło się - przed i po wybuchu wojny. Jednak wykonawcami dywersji byli, powtórzmy, nasłani z zewnątrz „komandosi" – wykonawcy specjalnych rozkazów. Naturalnie mogli oni liczyć na „zaufanych mężów", których nie brakowało wśród Niemców bydgoskich. Stanowisk ogniowych dywersanci na pewno nie zajęli przemocą, a raczej z pomocą miejscowych volksdeutschów.

Nasuwa się pytanie: jaki był cel dywersji? Sprawa byłaby jasna, gdyby dywersanci i wspierający ich Niemcy bydgoscy dążyli do zdobycia miasta. Skuteczna realizacja takiego zamiaru oznaczałaby, że Niemcy byli wystarczająco silni, by miasto przejąć własnymi siłami i odciąć tym samym oddziały polskie 15 dywizji piechoty znajdujące się na lewym brzegu Brdy. Tymczasem nic nie wskazuje, że dywersanci chcieli zająć miasto. Ograniczali się do ostrzeliwania Polaków. Nie próbowali zająć strategicznych punktów w mieście, w tym mostów. W dodatku regularna armia niemiecka, jak już wykazano, nie spieszyła się z zajęciem miasta. „Gdyby akcja miała od początku charakter wojskowy – podkreślał Z. Raszewski – jej sens polegałby na dokładnej, precyzyjnej koordynacji działań. A nic na istnienie takiej koordynacji działań nie wskazuje".

Niektórzy badacze polscy, jak Tadeusz Piziewicz i Restyrut Staniewicz, rozważając zagadnienie „Bromberger Blutsonntag", sformułowali teorię prowokacji. Zdaniem Staniewicza, dywersja w ogóle nie miała celów wojskowych. Chodziło o to, żeby pewna liczba volksdeutschów poległa, by można przez rozgłaszanie wiadomości o ich śmierci uzasadnić masowe prześladowania Polaków. Tę teorię zakwestionował Z. Raszewski, który za jej największą wadę uznał założenie, iż „Niemcy mogliby przeznaczyć do zabicia pewną liczbę swoich rodaków, w dodatku licząc na to, że źródło intrygi da się ukryć. Jest to, moim zdaniem nieprawdopodobne. Takie szaleństwa zdarzały się, ale znacznie później. W 1939 życie każdego Niemca było naprawdę szanowane i przez wojsko niemieckie, i przez niemiecką policję". Zdaniem Raszewskiego i bez „Blutsonntag" naziści postępowaliby z Polakami tak samo, jak to czynili, karząc bydgoszczan za „przewinienia" z 3 września. Jaki więc rzeczywisty cel przyświecał pomysłodawcom i wykonawcom "Blutsonntag"? Być może chodziło po prostu o obniżenie psychicznej wytrzymałości wycofujących się oddziałów, wprawienie ich w panikę, spowodowanie trudności w zorganizowaniu przez nie obrony. W niewielkim stopniu, jak wynika to z cytowanego wcześniej meldunku wojskowego, cel ten został osiągnięty. Dziwić musi, że dywersanci nie przewidzieli, iż odpowiedzią na ich strzały będzie akcja oczyszczająca ze strony wystarczająco sprawnych żołnierzy polskich i ludności cywilnej, „delirycznie wówczas przeżywającej swój patriotyzm". Cała akcja była więc z góry skazana na niepowodzenie i straty atakujących.

Dywersja niemiecka, co zrozumiałe, spotkała się z natychmiastową kontrakcją ze strony żołnierzy wycofujących się przez Bydgoszcz oddziałów armii „Pomorze" i pozostających w mieście żołnierzy 82 batalionu wartowniczego, batalionu rezerwy 62 pułku piechoty wielkopolskiej, plutonu żandarmerii oraz policjantów i rezerwistów policji, a także członków Kolejowego Przysposobienia Wojskowego. Do żołnierzy zwalczających stanowiska ogniowe dywersantów systematycznie przyłączali się cywile, którzy żołnierzom wskazywali miejsca, skąd padały strzały oraz pomagali im w ujęciu dywersantów. Całością kontrakcji dowodził, co zrozumiałe, komendant miasta mjr Albrycht, który na polecenie gen. Z. Przyjałkowskiego osobiście zapoznał się z sytuacją w śródmieściu w różnych punktach miasta. Organizował patrole mające zwalczać dywersję. Polecił „walczących [dywersantów] unieszkodliwiać w walce, schwytanych we wrogiej akcji, ale bez broni, odsyłać na posterunek Komendy Placu w celu dokładniejszego wylegitymowania, schwytanych z bronią, a nie strzelających, odsyłać do aresztu policyjnego". Mjr Albrycht zwrócił się do urzędującego wiceprezydenta miasta Mieczysława Nawrowskiego z prośbą o przedstawienie listy 20 najpoważniejszych obywateli narodowości niemieckiej, którzy mogli być potraktowani jako zakładnicy. Uważał, że przyczyni się to do osłabienia agresywnej postawy dywersantów. Jednak wiceprezydent odrzucił tę propozycję, uważając, nie bez racji, że jej realizacja mogłaby przynieść odwrotny skutek.

Zwalczanie dywersantów wobec ich dużej ruchliwości nie było łatwe. Stąd niezwykle ważna rola w likwidacji ognisk dywersji przypadła osobom cywilnym, które - przeszkolone w ramach obrony przeciwlotniczej i innych formach obrony - spontanicznie udzielały żołnierzom pomocy. Wśród tych ostatnich nie brakowało też kombatantów, członków organizacji niepodległościowych, dobrze znających rzemiosło wojskowe. Niekiedy uchodzący za Polaków, faktycznie zaś Niemcy, pobudzali polskich bydgoszczan do działań przeciwko dywersantom. Na przykład Max Karol Gackowski 3 września 1939 r. okrzykami podburzał żołnierzy przeciwko ujętej grupie dywersantów, co więcej pobił jednego z nich „kłonicą". Od października do połowy grudnia 1939 r. pracował on w gestapo w Warszawie. Następnie powrócił do Bydgoszczy, gdzie 10 lutego 1940 r. otrzymał pracę. Rozpoznany przez poprzednio pobitego Niemca i po złożeniu przez niego doniesienia wkrótce został aresztowany. Gackowskiego oskarżono o współsprawstwo w „mordach" Niemców w czasie „Blutsonntag". Niemiecki Sąd Specjalny w Bydgoszczy po rozpoznaniu sprawy uniewinnił Gackowskiego. W uzasadnieniu wyroku stwierdzono, iż oskarżony jako Niemiec nie miał powodu uczestniczyć w prześladowaniu volksdeutschów129. Podkreślić trzeba, że za tzw. współsprawstwo polscy bydgoszczanie byli skazywani na karę śmierci. Przykład Gackowskiego, chyba nieodosobniony, dowodził, że w „Blutsonntag" nie brakowało również Niemców zachowujących się prowokująco, wręcz prowokatorów.

Zacięte walki z dywersantami trwały do godzin popołudniowych. Ujętych dywersantów doprowadzano do Komendy Miasta przy ul. Marszałka Focha. Straż nad nimi pełnili żołnierze 82 batalionu wartowniczego i niezmobilizowani oficerowie rezerwy. Tych spośród zatrzymanych, którzy występowali w polskich mundurach, umieszczano w areszcie policyjnym przy ul. Wały Jagiellońskie i budynku miejskiej komendy Policji Państwowej. Były wśród nich osoby z Rzeszy (Berlin, Hamburg) oraz Gdańska, Świecia i innych miejscowości. W sumie zatrzymano kilkuset bojówkarzy (600 - 800). Po wstępnym przesłuchaniu zostali oni przeprowadzeni do hali sportowej 62 pułku piechoty przy ul. Sowińskiego, gdzie mieli czekać na dalsze decyzje. Ostatecznie wieczorem 3 września gen. Przyjałkowski postanowił ich uwolnić i rozpuścić do domów. Natomiast zatrzymanych w aresztach żandarmeria miała odprowadzić do komendy żandarmerii w Toruniu, co też nastąpiło.

Przed zapadnięciem zmroku strzelanina w mieście wyraźnie osłabła i słychać już było tylko pojedyncze strzały. Wieczorem 3 września władze wojskowe obliczały w przybliżeniu, że liczba Niemców zabitych w walce i rozstrzelanych na miejscu wynosiła około 150-160 osób. Wśród poległych znajdowały się osoby, których identyfikacja była niemożliwa.

W czasie omawianych wydarzeń władzę w mieście formalnie sprawowały władze wojskowe, tzn. wymieniani już: dowódca 15 dywizji piechoty wielkopolskiej gen. Z. Przyjałkowski i komendant miasta mjr W. Albrycht. Urzędujący w Bydgoszczy prezydent miasta Leon Barciszewski i starosta Julian Suski opuścili Bydgoszcz 3 września. Ten pierwszy wyjechał z miasta w południe, drugi zaś wieczorem. Tego dnia w późnych godzinach wieczornych (około godz. 23.00) ewakuował się wojskowy komendant miasta, który udał się do Torunia. Jeszcze przed ewakuacją władz wojskowych, około godz. 22.00, warszawskie radio podało wiadomość, iż Bydgoszcz została oddana Niemcom. Ta bulwersująca wiadomość wywołała wielkie zamieszanie wśród bydgoszczan, którzy widzieli w mieście żołnierzy polskich. Wielu mieszkańców, nie znając rzeczywistej sytuacji wojskowej, naiwnie licząc na pomoc ze strony Francji i Wielkiej Brytanii, nie miało zamiaru złożyć broni i szykowało się do obrony miasta. Ważnym motywem skłaniającym do szybkiego zorganizowania samoobrony było zapewnienie mieszkańcom bezpieczeństwa oraz ich obrona przed mającymi miejsce napadami dywersantów.

Niektórzy dywersanci ujęci z bronią w ręku stali się, niestety, ofiarą samosądów. „Wstrząśnięty klęską, cofający się pod zdradzieckimi strzałami i widzący padających obok kolegów, żołnierz frontowy – podkreśla R. Staniewicz – dąży przede wszystkim do otworzenia sobie drogi odwrotu i nie ma czasu na prowadzenie dochodzeń lub ustalenia winnych. Także ludność cywilna, zaskoczona strzałami z domów swoich najbliższych sąsiadów, wybucha gwałtownym gniewem i skłonna jest również przypisywać zdradę wszystkim współmieszkańcom obcej narodowości. W tych szczególnych warunkach zginąć mogą również i osoby niewinne. Są to niewątpliwie rzeczy smutne i tragiczne, ale dobrze znane historii wojen i jakżeż uzasadnione psychologicznie".

Jeszcze przed ewakuacją władz cywilnych i wojskowych do starosty, później do komendanta miasta zwrócił się wymieniony parokrotnie por. Stanisław Pałaszewski z propozycją utworzenia Straży Obywatelskiej. Nie wiadomo dokładnie, jakie stanowisko zajął w tej sprawie komendant mjr W. Albrycht. W każdym razie w godzinach rannych 4 września 1939 r. Pałaszewski przystąpił do tworzenia wspomnianej Straży. Chęć przystąpienia do akcji samoobrony wyraziły tysiące bydgoszczan, gotowych bronić miasta za wszelką cenę. Najpierw w Kasynie Cywilnym odbyło się zebranie gotowych do walki obywateli miasta. Rekrutowali się oni ze wszystkich warstw społecznych. Z oburzeniem komentowali przedwczesny ich zdaniem wyjazd policji i ewakuowanie się władz. Wobec napływających ochotników zebranie przeniesiono na plac przed ratuszem, gdzie odbył się wiec. Przemówienie wygłosił Pałaszewski, który przedstawił sytuację w mieście i zaproponował powołanie ochotniczej Straży Obywatelskiej, zapewniającej w trudnym okresie bezpieczeństwo i porządek w mieście. Proponował, aby na jej czele stał 10-osobowy zarząd.

Proponowany przez Pałaszewskiego skład zarządu zebrani przyjęli jednomyślnie. Do zarządu Straży Obywatelskiej zostali wybrani: Mieczysław Nawrowski (1886-1941) – wiceprezydent Bydgoszczy, ks. kan. Józef Schulz (1884-1940) – proboszcz parafii farnej, por. rez. S. Pałaszewski, Konrad Fiedler (1886-1939)138 – dziennikarz, radny miejski i działacz samorządowy, czołowy działacz Stronnictwa Narodowego w Bydgoszczy, Alojzy Malczewski – prezes „Sokoła", Stanisław Szymankiewicz, Józef Goździewicz, Stanisław Tyborski, Marian Miczuga i Józef Kołodziejczyk (1909-1944)139 – redaktor chadeckiego „Dziennika Bydgoskiego". Natychmiast po wiecu zarząd Straży zebrał się na swoje pierwsze posiedzenie w gabinecie prezydenta miasta, gdzie odtąd do wkroczenia Niemców mieściła się jego siedziba.

Członków Straży Obywatelskiej przyjmowano po sprawdzeniu ich tożsamości. Otrzymywali biało-czerwone opaski i legitymacje oraz broń. Jej komendantem został Stanisław Pałaszewski, a samą organizację podzielono na oddziały złożone z dziesięciu ludzi z dziesiętnikami na czele. Działalność Straży nie miała się ograniczać jedynie do utrzymania porządku i bezpieczeństwa.

Wyłoniono szereg komisji, które odpowiadały ówczesnym najżywotniejszym potrzebom mieszkańców. Przede wszystkim wyłoniono komisję śledczo-sądową, która miała rozpatrywać oskarżenia o dywersję i zwalczać wystąpienia elementów kryminalnych. Zamierzano wydać numer nadzwyczajny „Dziennika Bydgoskiego". Krążące po mieście od południa patrole Straży Obywatelskiej przyprowadzały od czasu do czasu Niemców podejrzanych o dywersję i szpiegostwo. Po wstępnym przesłuchaniu przez komisję śledczosądową podejrzanych zwalniano bądź też przekazywano jednostce wojskowej, stojącej jeszcze na południowym skraju miasta. W godzinach popołudniowych 4 września sytuacja w mieście została opanowana. Prawie całkiem umilkły strzały. Trudno powiedzieć, czy równie skutecznie oddziały Straży działały w nocy z 4 na 5 września, zapobiegając nadużyciom, rabunkom i zabójstwom. Noc, jak powszechnie wiadomo, sprzyjała aktywizacji elementów przestępczych.

Konsekwencją wydarzeń 3 i 4 września 1939 r. były liczne ofiary po obu stronach. W Żadnym razie nie doszło, jak utrzymywali świadkowie spośród Niemców bydgoskich – i jak utrzymują dotąd niektórzy historycy i publicyści niemieccy – do masakry niewinnych mieszkańców miasta narodowości niemieckiej. Nie wolno przy tym stawiać znaku równania między napastnikami niemieckimi i obrońcami polskimi. Ci ostatni mieli prawo i obywatelski obowiązek bronić siebie i swojego miasta i czynili to, ponosząc ofiary.

W dokumencie Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, przedstawionym na procesie norymberskim i dotyczącym wydarzeń bydgoskich, stwierdzono, iż „w czasie defensywnej akcji cofających się polskich oddziałów zginęło 238 żołnierzy polskich i 223 uczestników niemieckiej piątej kolumny". Imienna lista polskich żołnierzy poległych w Bydgoszczy i okolicy obejmuje 34 osoby, w tym w samym mieście 8 oficerów młodszych i 12 podoficerów i szeregowców, głównie z jednostek 27 dywizji piechoty. Znane są również nazwiska kilkudziesięciu cywilnych polskich bydgoszczan, ofiar „Blutsonntag".

Według znawcy tego okresu, historyka K. M. Pospieszalskiego, w wydarzeniach bydgoskich zginęło około 300 Niemców. Obszerniejszą imienną listę ofiar niemieckich podał Hugo Rasmus, jednak umieścił na niej również uczestników „marszu na Łowicz" i Niemców, którzy zginęli w czasie marszu w kierunku Inowrocławia – łącznie 484 osoby. Wśród wymienionych przez Rasmusa ofiar były na ogół osoby młode, głównie mężczyźni w wieku 18-40 lat. Niewielką część ofiar stanowiły kobiety i dzieci oraz osoby starsze. Większość z nich zginęła od kul wojska. Przeczy to tezie lansowanej przez świadków i badaczy niemieckich o masakrze ludności niemieckiej przez „bandy cywilów". Niemieckie władze okupacyjne w Bydgoszczy, które bezpośrednio po zajęciu miasta przystąpiły do liczenia ofiar, doliczyły się ich po stronie niemieckiej 103.

Wśród tych ofiar znalazła się według niemieckiej policji bezpieczeństwa, rzecz znamienna, „większa część znanych grupie operacyjnej volksdeutschów", których „nie można już odnaleźć. Istnieje tylko nikłe prawdopodobieństwo, że pozostają w ukryciu. Należy raczej przyjąć, że większa ich część została zamordowana". Tych volksdeutschów od końca września 1939 r. intensywnie, bez rezultatu, poszukiwał na całym Pomorzu Gdańskim wzmiankowany wcześniej Franz Röder, dowódca „SD Einsatzkommando Bromberg". To niewątpliwie spośród tych „znanych" volksdeutschów rekrutowała się część niemieckich bojowców, czynnych w Bydgoszczy 3 i 4 września 1939 r.

Jednym z nich był wspomniany już znany działacz DV Otton Niefeldt, agent Abwehry w Szczecinie, który zginął 3 września. Oczywiście, jak już zaznaczono, w czasie „Bromberger Blutsonntag" ginęli także Bogu ducha winni Niemcy, często od pokoleń zasiedzieli w Bydgoszczy, utrzymujący dobre stosunki z polskimi sąsiadami, stroniący od polityki i nazistowskiej ideologii. Niejeden z nich po zajęciu miasta przez wojska III Rzeszy i w czasie okupacji niemieckiej ratował Polaków przed niechybną śmiercią. Na przykład ks. prob. Jan Konopczyński z parafii szwederowskiej, zadenuncjowany przez Niemców i aresztowany przez gestapo 6 listopada 1939 r., został po tygodniu zwolniony dzięki interwencji Franza Schliepera, niemieckiego kupca z ul. Gdańskiej „mającego dostęp" do gestapo. O ludzkich odruchach Niemców bydgoskich w „czasach grozy" świadczą również niektóre zeznania świadków polskich, składane w czasie powojennych procesów rehabilitacyjnych osób wpisanych do II grupy Niemieckiej Listy Narodowej (NLN).

We wtorek 5 września do Bydgoszczy wkroczyły, jak już zaznaczono, jednostki Wehrmachtu. Były one ostrzeliwane przez Straż Obywatelską. Zacięty opór stawiała Straż zwłaszcza na Szwederowie, gdzie działali kolejarze należący do Kolejowego Przysposobienia Wojskowego pod dowództwem Franciszka Marchlewskiego. W walce z nimi zginął wtedy podporucznik niemiecki, a wojskowy w randze majora został wzięty do niewoli. Dopiero w wyniku rokowań prowadzonych przez gen. Gablenza z zarządem Straży polscy obrońcy złożyli broń i wydali jeńca. W zamian członkom Straży Obywatelskiej przyznano prawa regularnego wojska, a nie potraktowano jak partyzantów. Jednak Niemcy prawa tego nie respektowali. Natychmiast rozpoczęli krwawą rozprawę z członkami Straży Obywatelskiej i polskimi mieszkańcami miasta. W dziejach Bydgoszczy zaczął się nowy, okupacyjny okres. Celem okupanta było unicestwienie polskiego miasta.

* * *

W sprawie „Bromberger Blutsonntag" po 1945 r. wypowiadali się historycy, prawnicy i publicyści polscy i niemieccy, starając się dociec jej genezy i skutków. Ci pierwsi, najczęściej wywodzący się z b. mniejszości niemieckiej w Polsce (Peter Aurich [Nasarski], Richard Breyer, Wolfgang Kohte, Gunther Meinhardt, Hugo Rasmus, Gotthold Rhode i inni), twierdzili, że w Bydgoszczy 3 września żadnej dywersji nie było, zaś Polacy dopuścili się masakry niewinnych Niemców. Idąc za głosem propagandy III Rzeszy, głosili, że we wrześniu 1939 r. w Polsce zostało zamordowanych 58 tys. Niemców, w tym setki Niemców bydgoskich. Dopiero pod wpływem historyków polskich, przede wszystkim Karola Mariana Pospieszalskiego, zaczęli się odżegnywać od tej liczby, przyznając, że pomordowanych Niemców było od 3 do 5 tys. osób. Z kolei historycy i publicyści polscy ukazywali dowodnie, że dywersja bydgoska 3 września 1939 r. miała miejsce, na ogół jednak milczeli o niewinnych ofiarach niemieckich tej dywersji.

Nie wgłębiając się w ocenę kwestii dywersji niemieckiej w Bydgoszczy w historiografii i publicystyce polskiej i niemieckiej, notabene sporadycznie dokonywanej przez historyków polskich, należy zwrócić uwagę na ważniejsze opracowania najnowsze. U schyłku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku w Republice Federalnej Niemiec ukazała się książka historyka i publicysty Gunthera Schuberta pt. Das Unternehmen „Bromberger Blutsonntag". Tod einer Legende (Köln 1989). Jej polski przekład z pewnym opóźnieniem wyszedł w Bydgoszczy w 2004 r. staraniem władz miasta. Książka ta jest pierwszą pogłębioną analizą, niemieckiego autorstwa, tragicznych wydarzeń bydgoskich, opartą na dobrej znajomości polskich i niemieckich źródeł oraz piśmiennictwa. Autor doszedł do wniosku, że dywersja bydgoska była starannie przygotowaną akcją nazistowskiej służby bezpieczeństwa Reichsführera SS, mającą na celu prowokację, wykonaną infiltrowanymi do tego miasta agentami. „Wydaje się, że niemiecki autor już swoją wnikliwą analizą unicestwił legendę o polskich wystąpieniach – napisał K. M. Pospieszalski – niczym nie sprowokowanych, a podyktowanych jedynie nienawiścią". Książka Schuberta miała w czasopismach niemieckich wiele recenzji aprobujących jego pogląd na wydarzenia bydgoskie 3 września 1939 r. Pogląd ten zdecydowanie odrzucili, co nie dziwi, niektórzy „wypędzeni" bydgoszczanie, skupieni w Bidegast-Vereinigung w Wilhelmshaven, uparcie upowszechniający legendę o masakrze niemieckich mieszkańców Bydgoszczy w tragicznych dniach września.

Należy zgodzić się z K. M. Pospieszalskim, iż książka Schuberta stanowi w dotychczasowej historiografii niemieckiej pewien przełom. Powiększa się krąg zwolenników jego poglądu. Za tezą, iż w Bydgoszczy istotnie miała miejsce dywersja, opowiada się jednoznacznie Janusz Piekałkiewicz. Nie ukrywa przy tym, że w czasie wydarzeń wrześniowych dokonywano samosądów, których ofiarą padali niewinni bydgoszczanie narodowości niemieckiej. Na dywersję wskazują Christian Jansen i Arno Weckbecker. Ten ostatni, opierając się na aktach niemieckiego Sądu Specjalnego w Bydgoszczy, stwierdza wyraźnie, że 3 września 1939 r. strzelano z domów volksdeutschów do Polaków. Jednak jego zdaniem „tło wydarzeń 3 września 1939 r. do dziś jest dyskusyjne". Według tego badacza problematyczne jest również istnienie w Polsce „piątej kolumny" względnie dywersji sterowanej z Rzeszy. W swoich zastrzeżeniach Weckbecker poszedł wyraźnie za Wilhelmem Krausnickiem, znanym historykiem niemieckim, według którego nie da się ustalić bez zastrzeżeń przyczyn wydarzeń bydgoskich. Odwet za dywersję niemiecką w Bydgoszczy potwierdza Chronik des zweiten Weltkriegs opublikowana w 1999 r. Jej ofiarą miało paść 240 żołnierzy polskich i 300 Niemców.

Konsekwentnym przeciwnikiem teorii o dywersji niemieckiej w Bydgoszczy był wzmiankowany Hugo Rasmus, jeden z przywódców Zachodniopruskiego Ziomkostwa i czołowy działacz Bidegast-Vereinigung w Wilhelmshaven. W 1986 r. na łamach organu Zachodniopomorskiego Ziomkostwa „Der Westpreusse" ogłosił artykuł pt. Die Mar von der 5 Kolonne, w którym zdecydowanie przeciwstawił się zarzutowi o istnieniu „piątej kolumny" w Polsce i dywersji w Bydgoszczy. Jego zdaniem dywersja w tym mieście to legenda. Pogląd ten podtrzymywał Rasmus w książce Pommerellen Westpreussen 1919-1939 i artykule Zur Bewertung der September – Ereignisse 1939 in Polen, besonders in Bromberg. W tym ostatnim raz jeszcze usiłował dowieść, wbrew faktom, iż niemieccy dywersanci i sabotażyści w Bydgoszczy nie istnieli, a „zastosowana przez żołnierzy polskich i polskich nacjonalistów przemoc wobec niemieckich współobywateli była planowo przeprowadzoną akcją".

Wątpliwości co do istnienia w Polsce niemieckiej „piątej kolumny" nie ma Albert Kotowski, historyk z Bydgoszczy, który od 1988 r. przebywa w Republice Federalnej Niemiec. Tam też na Uniwersytecie we Fryburgu Bryzgowijskim na podstawie rozprawy pt. Polens Politik gegeniiber seiner deutschen Minderheit uzyskał habilitację. Uniwersytet niemiecki nadał więc pracy Kotowskiego wyraźną rangę naukową. Z tej właśnie strony, podkreśla K.M. Pospieszalski, „po raz pierwszy stwierdzono, że w Polsce działała tzw. V niemiecka kolumna". Jednak Kotowski pozostawił otwartą kwestię przyczyn tragicznych wydarzeń w Bydgoszczy. „Prawdy o „Bydgoskiej Krwawej Niedzieli" – konstatuje autor – tj. o tym, czy chodziło o niemiecką dywersję, czy o akt zemsty dokonany przez polskich żołnierzy i uzbrojonych cywilów na ludności niemieckiej, próbowali dociec niektórzy historycy. Nie padła jednak ostateczna odpowiedź w tym względzie, przede wszystkim z powodu braku wiarygodnych źródeł". Natomiast fakt dywersji niemieckiej w Bydgoszczy potwierdza Chronik des zweiten Weltkriegs.

Zwolennikiem poglądu, iż w Bydgoszczy 3 września 1939 r. doszło do masakry bydgoszczan narodowości niemieckiej, jest Dieter Schenk, znany publicysta niemiecki, wieloletni dyrektor ds. kryminalnych w sztabie Federalnego Urzędu Kryminalnego w Wiesbaden, autor wielu studiów nad zbrodniami nazistowskimi popełnionymi na Polakach na Pomorzu. W książce o Albercie Forsterze, gauleiterze Gdańska i Prus Zachodnich, odniósł się, co zrozumiałe, do wrześniowych wydarzeń w Bydgoszczy.

„Dnia 3 września miała miejsce w Bydgoszczy (117 000 mieszkańców, w tym 11 200 volksdeutschów) masakra volksdeutschów, którzy nie zdołali uciec. Doszło do rozładowania sięgających zenitu emocji wynikających prawdopodobnie i z tego, że do świadomości Polaków dotarło, iż kraj ich został napadnięty wbrew prawu międzynarodowemu i stanął w obliczu klęski. Mordowano – stwierdza Schenk – niekiedy w bestialski sposób setki mężczyzn, kobiet i dzieci, aż do momentu, gdy 6 [!] września miasto ostatecznie zajęli żołnierze niemieccy".

Potwierdza się raz jeszcze, że mity mają długi żywot. Nie brakuje wśród historyków, prawników i publicystów niemieckich zwolenników poglądu o masakrze niemieckich mieszkańców Bydgoszczy we wrześniu 1939 r. Na całkowite unicestwienie tej legendy wśród Niemców trzeba będzie jeszcze poczekać. Niewątpliwie na drodze do jej ostatecznego przezwyciężenia Günther Schubert wykonał wielki krok. W dalszych badaniach nad tym budzącym kontrowersje problemem głos Schuberta będzie miał istotne znaczenie.

W piśmiennictwie polskim do niedawna dominował pogląd o dywersji niemieckiej w Bydgoszczy i czynnym udziale w niej Niemców bydgoskich. Różnice zdań dotyczyły celu dywersji. Niektórzy badacze (S. Datner, L. Moczulski) wskazywali na cel wojskowy wydarzeń bydgoskich. Inni z T. Piziewiczem i R. Staniewiczem na czele zbudowali teorię dywersji – prowokacji. Chodziło o to, żeby pewna liczba volksdeutschów poległa, by można potem przez rozgłaszanie wiadomości o ich śmierci uzasadnić masowe prześladowania Polaków. Gorącym zwolennikiem i propagatorem tej teorii pozostaje Karol M. Pospieszalski, znakomity znawca podłoża i skutków wydarzeń bydgoskich. Podkreśla on z mocą, że „straty mniejszości niemieckiej w Bydgoszczy miały usprawiedliwić niezwykłych rozmiarów eksterminację elity pomorskiego społeczeństwa, aby ten teren w możliwie najkrótszym czasie zniemczyć".

Dominującą dotąd wśród badaczy polskich teorię dywersji niemieckiej w Bydgoszczy zakwestionował ostatnio Włodzimierz Jastrzębski, historyk bydgoski, autor wielu wartościowych opracowań na temat okupacji niemieckiej w Bydgoszczy i na Pomorzu. W 1988 r. opublikował książkę pt. Dywersja czy masakra? Cywilna obrona Bydgoszczy we wrześniu 1939 r. Po dwóch latach publikacja ta w przekładzie na język niemiecki została wydana przez renomowany Instytut Zachodni w Poznaniu pod jednoznacznym tytułem: Der Bromberger Blutsonntag. Legende und Wirklichkeit (Poznań 1990). Autor, dociekając co właściwie wydarzyło się w Bydgoszczy 3 września 1939 r., potwierdził, iż w tym mieście miała miejsce dywersja niemiecka, a nie masakra mieszkańców narodowości niemieckiej. Po kilkunastu latach W. Jastrzębski doszedł jednak do wniosku, że dywersji niemieckiej w Bydgoszczy nie można udowodnić. Można jednak na podstawie analogii, uwzględniając odnalezione plany dywersyjne wrocławskiej Abwehry, uznać istnienie takich planów i działań dywersyjnych w Bydgoszczy. Jego zdaniem, znajdujący się w mieście żołnierze byli zmuszeni podjąć walkę z dywersantami (!), przekroczyli jednak granice swojego działania, wywierając zemstę na niewinnych Niemcach bydgoskich. Krytycznie ocenił również deportację Niemców w głąb kraju („marsz do Łowicza"), w czasie której konwojenci mieli się dopuścić czynów nieludzkich. Do kwestii tych autor powrócił na łamach „Dużego Formatu", dodatku do „Gazety Wyborczej", z 13 sierpnia 2003 r. W obszernym wywiadzie zakwestionował fakt dywersji w Bydgoszczy. Trudno uznać ten pogląd za przekonywający w piśmiennictwie polskim o „bydgoskiej krwawej niedzieli".