Symboliczna samozagłada, czyli po co nam to wszystko było

poniedziałek, 11 stycznia 2010 14:12 Jan Krzydrowski
Drukuj

Tags: Białe plamy | Dzieje narodowe

Jednym z ważnych obiektów, które w czasie Powstania Warszawskiego starali się zdobyć powstańcy, był Uniwersytet Warszawski. Nie zdobyli go. I całe szczęście. Dzięki temu znaczna część jego zasobów przetrwała. Czy jednak Uniwersytet był rzeczywiście dla powstańców tak istotnym celem taktycznym, że walki o niego były konieczne?

Jednym z ważnych obiektów, które w czasie Powstania Warszawskiego starali się zdobyć powstańcy, był Uniwersytet Warszawski. Nie zdobyli go. I całe szczęście. Dzięki temu znaczna część jego zasobów przetrwała. Czy jednak Uniwersytet był rzeczywiście dla powstańców tak istotnym celem taktycznym, że walki o niego były konieczne?

Dla powstańców był to ważny cel. Z jednej strony teren uczelni rozdzielał zajęte przez Polaków dzielnice, z drugiej zaś Niemcy zgromadzili tam znaczne zasoby broni i amunicji, których zdobycie podniosłoby nieco wartość bojową sił powstańczych. Czemu to jednak tak naprawdę miało służyć. Chyba tylko temu, że Warszawa parę dni dłużej byłaby bombardowana, że zginęłoby parę tysięcy więcej najbardziej zaangażowanej młodzieży wojskowej; że być może Niemcy spopieliliby teren Uniwersytetu, który w efekcie i tak by zdobyli.

Dlaczego tak to wszystko musiało się skończyć? Dlatego, że od połowy 1943 r. los Polski był przesądzony. Dlatego, że od tego czasu wszelkie walki Polaków miały w zasadzie znaczenie symboliczne – nie służyły faktycznemu odzyskaniu przez Polskę niepodległości, a jedynie honorowemu wypełnianiu zobowiązań sojuszniczych.

Czy były to słuszne działania? Honorowe wypełnianie zobowiązań sojuszniczych było, jak dotąd, nieodłączną cechą Polaków. I być może powinno tak zostać, choć pół wieku życia w komunizmie mogło poczynić tu pewne zmiany. Należałoby chyba także pojęcie symbolu potraktować bardziej dosłownie. Zdarza się bowiem, że w podręcznikach historii powszechnej zaprzyjaźnionych z Polską krajów, Powstanie Warszawskie, o ile w ogóle jest wymieniane, pojawia się w jednym szeregu z powstaniem praskim i paryskim. Były to rzeczywiście symboliczne zrywy mieszkańców tych miast, podjęte na kilka dni przed niewątpliwym wyparciem Niemców. Miały zaznaczyć wrogość do okupanta (z naszego punktu widzenia też raczej symboliczną), a jednocześnie gwarantować, że miasta te specjalnie w danych warunkach nie ucierpią. Symboliczny efekt został w stu procentach osiągnięty.

O ile Francuzi w paru sprawach sami sobie – symbolicznie – podstawiali nogę, o tyle Czesi na symbolach przetrwali wojnę. Mieli symboliczny udział w walkach w różnych teatrach działań wojennych, za to zupełnie serio potraktowali propagowanie w świecie swojego udziału w wojnie. Z angielską pomocą dokonali jednego, symbolicznego, zamachu na hitlerowskiego dygnitarza i mieli symbolicznie spaloną jedną wieś. Tyle symboli jak na wojnę światową zupełnie im wystarczyło, za co Niemcy „ukarali” ich przenosząc z Rzeszy do Czech niektóre swoje zakłady zbrojeniowe, zagrożone alianckim bombardowaniem.

Można teraz zadać by pytanie, o co tak właściwie chodziło naszym politykom? Też o symbole, bo przecież wiedzieli „co w trawie piszczy”. Tylko nie wiadomo dlaczego rozdęli te nasze symbole do tak apokaliptycznych rozmiarów. Dlaczego w momencie, kiedy Polska była pierwszym sojusznikiem Anglii, można było realizować cele stojące za hasłem „stania z bronią u nogi”, tzn. przygotowywać się do konkretnych zadań i temperować rozrabiackie zapędy komunistów? Czemu zaś, kiedy okazało się, że Polacy spadli do roli pionków, legalne władze z całym rozmachem przyjęły do realizacji komunistyczną zasadę strzelania do Niemców za wszelką cenę? Bezpośrednie, nawet osobiste doświadczenia nie miały żadnego wpływu na temperowanie zapału podwładnych do strzelania. A przecież przed Powstaniem Warszawskim było Powstanie Lwowskie i Powstanie Wileńskie. Efekt tych walk znany był władzom polskim w Londynie i dowództwu Armii Krajowej. Jeden z bardziej umiarkowanych członków Komendy Głównej AK, płk Kazimierz Iranek-Osmecki, zapytany swego czasu o to, czy w lipcu 1944 r. w czasie przygotowań do powstania w Warszawie w ogóle brano pod uwagę doświadczenia wypływające z walk o Wilno i Lwów, dał bardzo wymijająca odpowiedź. Jednak można z niej było wyciągnąć wniosek, że chodziło w gruncie rzeczy o „zasadę pocisku” – raz wystrzelonego nie można w locie zatrzymać, musi gdzieś trafić. To, że wystrzelono go przy użyciu niewystarczającej ilości prochu, nie miało znaczenia – pocisk już był w locie. Chodziło tylko o to, czy roztrzaska się o pancerz wroga żadnej mu szkody nie czyniąc, czy też może uda się skierować go w podstawiony kulochwyt. Niestety, takich celów sobie w ogóle nie postawiono.

Warszawiacy wykazali się niebywałym indywidualnym bohaterstwem i wytrwałością. Bronili każdej niemal kamienicy. W rezultacie jednak wszystkie opanowane przez powstańców dzielnice Warszawy Niemcy zamienili w kupę gruzów, mordując przy tym setki tysięcy ludzi. Efekt symboliczny dla świata był znikomy, a „wyzwoliciele” stolicy, sowieci, potraktowali powstańców z ich Komendantem Głównym, generałem Borem-Komorowskim na czele, nie jak sojuszników, ale jak przestępców.

Tak na marginesie – symbolem czego było mianowanie, idącego do niewoli dowódcy przegranej bitwy, Naczelnym Wodzem pozostałych, walczących i zwyciężających wojsk?

Czy dla dzisiejszych ceremonii patriotycznych warto było poświęcić Miasto, Kulturę, Ludzi? My natomiast zamiast czcić zwycięstwo Chodkiewicza pod Kircholmem, Żółkiewskiego pod Smoleńskiem i Grabskiego nad inflancją, czcimy klęskę nad Bzurą, we Lwowie i w Warszawie. Czas to zmienić.

Całe szczęście że powstańcy przynajmniej Uniwersytetu Warszawskiego nie zdobyli.